sobota, 26 maja 2018

15/2018 Czarna godzina, Erin Hunter (Wojownicy tom VI)


Klan Pioruna wygrał bitwę, która miała go unicestwić. Odwaga Ognistego Serca ocaliła jego pobratymców, chociaż jednego kota uratować się nie udało. Wygrana bitwa nie kończy wojny - nowy przywódca klanu zmierzyć się musi ze złowieszczymi zakusami Tygrysiej Gwiazdy, który nie spocznie, póki nie dokona zemsty na swoim poprzednim klanie. 
Nadszedł czas, gdy wypełnią się przepowiednie i narodzą się bohaterowie...
Opis z okładki książki. 
Dziś zacznę od tego, co zwykle umieszczam na końcu recenzji, czyli od oceny. Wszystkie poprzednie tomy cyklu Wojownicy oceniłam na trzy, ale Czarna godzina zasługuje na 4/5. Zadecydowały o tym dwa czynniki, które zawsze podnoszą w moich oczach ocenę książki, czyli emocje i zaskoczenie. W dalszej części recenzji możliwe spoilery - przy szóstym tomie cyklu ciężko ich uniknąć. 

Nasz główny koci bohater zostaje przywódcą Klanu Pioruna i zmienia imię na Ognista Gwiazda. Towarzyszy temu magiczny rytuał nadawania dziewięciu żyć. Jego opis trochę mnie wzruszył. W trakcie rytuału Ognista Gwiazda spotyka się z nieżyjącymi już kotami, które obdarowują go szczególnymi zdolnościami i życiami, a wszystko to zostało opisane w sposób wywołujący emocje. Potem również zdarzają się podobne fajne wzruszające momenty: przemowy przed bitwą czy też niektóre sceny już w trakcie samej walki. Jestem podatna na taki delikatny patos, więc to wszystko trochę mnie ruszyło - tylko trochę, bez rozklejania się przy każdej scenie. Drugim pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie właśnie zaskoczenie - zdarzyło się to pierwszy raz od początku serii. Książki o kotach były strasznie przewidywalne, właściwie po samym prologu można się było domyślić zakończenia. Tutaj na początku akcji też dostałam pewne wskazówki, ale nie sądziłam, że aż tak bardzo odejdziemy od schematu - to tak jakby w połowie najnowszych Avengersów pojawił się nowy złol, zlikwidowała Thanosa i stanął zamiast niego do ostatecznej bitwy. Coś, co twórczynie budowały od samego początku Wojowników (przypominam, że Erin Hunter to tak naprawdę kilka różnych pisarek), nagle zostaje zastąpione innym zagrożeniem. To było dość odważne i, co najważniejsze, udane zagranie fabularne.

Będę wspominać dobrze całą tę serię o kocich wojownikach, nawet pomimo wielu idiotyzmów pojawiających się w pierwszych tomach. Im więcej elementów fantastycznych, tym lepiej, ale fakty o kotach autorki mocno nagięły do swoich potrzeb fabularnych. Nie jest to koniec kocich opowieści, bo przede mną jeszcze masa podcykli z tego samego uniwersum, na pewno kiedyś je w końcu przeczytam.

Recenzja pierwszego tomu Ucieczka w dzicz
Recenzja tomów II i III Ogień i lód, Las tajemnic
Recenzja tomów IV i V Cisza przed burzą, Niebezpieczna ścieżka 

niedziela, 20 maja 2018

14/2018 Imperium Czerni i Złota, Adrian Tchaikovsky (Cienie pojętnych tom I)


Miasta-państwa Nizin od dziesięcioleci żyły w spokoju, pokładając wiarę w zapewniające im bezpieczeństwo traktaty. Ich ufność wobec sąsiadów i mocy pieniądza była tak wielka, że nie zauważyły, iż na dalekich rubieżach ich terytorium rozwinęło się dążące do podboju wszelkimi metodami Imperium Os. Ofiarą doskonale zorganizowanych oddziałów zaczęły padać kolejne krainy… 
Wydaje się, że jedynie starzejący się Stenwold Maker, doświadczony wojownik, szpieg, wynalazca i mąż stanu, dostrzega prawdziwe zamiary władców drapieżnego Imperium. To na jego barki spada obowiązek obrony świata przed falą czerni i złota, jaka zalała Niziny, niszcząc wszystko, co stanęło jej na drodze. Pomogą mu w tym młodzi agenci, przypadkiem wciągnięci w bieg wydarzeń.
Opis fabuły ze strony wydawnictwa.
Miałam ochotę rozpocząć jakąś nową serię, no i padło na dziesięciotomowe fantasy o robalach - tak mi się przynajmniej początkowo wydawało. Cienie pojętnych owszem, mają dziesięć tomów, są też fantasy z elementami steampunku i innych -punków, ale ich bohaterowie to ludzie, chociaż podzieleni na rasy posiadające pewne owadzie cechy. Może się to wydawać dziwne i skomplikowane, ale ma dobre umotywowanie w historii tego świata, dodaje też książce oryginalności i różnorodności.

Ludzie, elfy, krasnoludy - to wszystko było już w fantasy setki razy. Osowce, żukowce, ważki, ciemce są od nich znacznie ciekawsi. Chociaż każda rasa ma swoje unikalne właściwości, to nie należy zapominać, że są to ludzie z całą masą ludzkich uczuć i problemów. Grupa głównych bohaterów jest trochę stereotypowa: znajdziemy tam ubogiego młodzieńca z nieodpowiednim pochodzeniem, który jest jednak mistrzem w swoim fachu, niedocenianą dziewczynę, która nagle odkrywa w sobie nieznane wcześniej możliwości, czy też ekscentrycznego księcia z dalekich stron, przystojnego i zabójczego w walce. Takie nagromadzenie stereotypów jakoś mnie nie raziło (być może dlatego, że autor oszczędził mi postaci rudowłosego wybrańca), gdyż wszystkie postaci już w pierwszym tomie przechodzą mniejszą lub większą ewolucję. To dopiero początek ich drogi, więc na końcu tej opowieści na pewno będą już innymi ludźmi - o ile dożyją do końca, wojna wisi w powietrzu, a na wojnie czasem się ginie.

Fabuła Imperium Czerni i Złota zaskoczyła mnie na samym początku. Grupa przyjaciół wywodząca się z różnych ras postanowiła pomóc mieszkańcom miasta Myna w obronie przed najazdem wojsk Imperium Os. Mieli dobry plan i ładunki wybuchowe podłożone w strategicznych miejscach, wystarczyło tylko poczekać na właściwy moment i nacisnąć przycisk. Coś jednak poszło nie tak, nic nie wybuchło, więc trzeba szybko uciekać i ostrzec mieszkańców rodzinnych Nizin, które będą kolejnym celem osowców. Ktoś się nie zjawia, ktoś bohatersko ginie, i w końcu tylko dwóm członkom ekipy udaje się uciec z oblężonej Myny: żukowcowi Stenwoldowi Makierowi i modliszkowcowi Tisamonowi, który uważa, że to jego ukochana ich zdradziła i w głowie mu już tylko zemsta. Mogłoby się wydawać, że będziemy obserwować dalsze losy tej dwójki i przygotowania do nadchodzącej wojny, ale autor ma dla czytelników niespodziankę: akcja nagle skacze siedemnaście lat do przodu. Tisamon gdzieś znika. Stenwold Maker jest szanowanym członkiem swojej społeczności, zasiada nawet w czymś w rodzaju rady miejskiej. Niestety jest też uważany za nieszkodliwego wariata: tyle lat gada o wojnie, o ataku osowców, o konieczności przygotowań, a przecież nic się nie dzieje. Osy siedzą u siebie, sprzedajemy im broń, interesy idą świetnie, a że podbite ludy są dla nich jedynie tanią siłą roboczą zmuszaną do niewolniczej pracy? Ojtam ojtam, to ich kraj, niech sobie robią, co chcą, byle w swoich granicach. A że granice przestają im pasować? Przecież można zrobić nowe mapy i je przesunąć, w ogóle to miasto zawsze leżało bardziej na pustyni niż na Nizinach, jak je zabiorą nic się nie stanie... A może jednak Stenwold ma rację i powinniśmy go posłuchać już dawno? Może, ale teraz jest już za późno, więc lepiej sprzedajmy osowcom te ostatnie partie broni, płacą dobrze. Dla mnie była to prawdziwa bomba, ten klimat wiszącej w powietrzu wojny, ten ostatni sprawiedliwy bezskutecznie próbujący zapobiec katastrofie - po prostu uwielbiam taką tematykę. Dodam do tego jeszcze dwa świetne motywy: wydarzenia sprzed siedemnastu lat wciąż mają wpływ na życie bohaterów, a młodzi podopieczni Stenwolda, entuzjastycznie nastawieni wobec jego sprawy, lecz boleśnie niedoświadczeni i nieco naiwni, muszą szybko dorosnąć i zmierzyć się z trudną rzeczywistością. Tak, pod względem fabularnym ta książka świetnie wpasowała się w mój gust,

Minus też się jednak znalazł, tylko jeden, ale za to spory. Jest nim brak zdolności autora do operowania słowem na mistrzowskim poziomie. Nie wiem, może to wina tłumacza, ale opisy świata przedstawionego mogłyby być o wiele lepsze. Brakuje mi tu budującego klimat stylu Anny Kańtoch, te wszystkie maszyny, technologie i dziwne miejsca aż proszą się o piękne opisy. Brakuje mi tego lekkiego patosu i emocji, które towarzyszyły mi przy scenach walk u Roberta M. Wegnera. W Imperium Czerni i Złota walk jest pod dostatkiem i tu również chciałabym się tak wczuć, bać się o bohaterów i cieszyć z ich zwycięstw, lecz niestety czegoś mi do tego brakuje. Dowiedziałam się, że ta książka to debiut Tchaikovskiego, więc mam nadzieję, że dalej będzie tylko lepiej.

Mogłabym porównać tę powieść do nieoszlifowanego klejnotu, który sam z siebie jest już piękny, ale będzie jeszcze wspanialszy, kiedy poświęci mu się jeszcze trochę pracy. Bardzo mocno liczę na kolejne tomy i na dalszy ciąg tej historii - jeśli się zawiodę, to ciężko mi będzie pogodzić się z takim rozczarowaniem. Dawno tak się nie napaliłam na żadną historię, bo już niełatwo mnie zadowolić, w końcu sporo już w życiu przeczytałam. Imperium Czerni i Złota ta sztuka się udała, lecz ze względu na niedoszlifowanie językowe oceniam tę książkę na 4/5.

środa, 9 maja 2018

13/2018 CEO Slayer, Marcin Przybyłek

 
W połowie XXI wieku światem rządzą korporacje, powszechny jest wyzysk pracowników. Nie inaczej jest w Warszawie, gdzie banki bezkarnie okradają ludzi, a producenci leków wpędzają ich w choroby. Niespodziewanie w tym mroku rozbłyska promyk nadziei. Dyrektorzy wielkich firm padają ofiarą CEO Slayera, tajemniczego mściciela, równie jak oni bezwzględnego, silnego i brutalnego. 
Za skrywającym twarz pod maską mistrzem sztuk walki korporacje wysyłają przebiegłego detektywa - kobietę, która cynizmem i wyrachowaniem bije na głowę nawet upokorzonych menadżerów. Warszawa staje się areną zmagań samotnego anioła z piekielnymi bestiami. W tej nierównej walce z wykorzystaniem najnowszych technologii CEO Slayer ma jednak cichych sojuszników: opinię publiczną, media i... nie tylko. 
Opis z okładki książki.
Dziwny jest ten okładkowy blurb, niby poprawny, nie oszukuje czytelnika, ale jest tak napisany, by w krótkich zdaniach zmieścić jak najwięcej informacji. Zawsze się zastanawiam kto pisze te blurby i czy czasem nie może dołożyć jednego czy dwóch zdań, żeby całość brzmiała bardziej po polsku.

Zresztą sama książka też jest dziwna. Widziałam w necie opinię, że Marcin Przybyłek napisał książkę tylko dlatego, że nie umiał narysować komiksu. I mam wrażenie, że jako komiks ta historia sprawdziłaby się o wiele lepiej - zwłaszcza, że autor chyba nie mógł się zdecydować, czy ma być to lekka parodia, czy jednak coś bardziej poważnego.

Kupuję wszystkie momenty z humorem, z odniesieniami do Batmana, te, w których żartuje się z konwencji i stereotypowych postaci. Niech już nawet główny bohater zachwyca się swoim podobieństwem do Clinta Eastwooda, a kobiety będą piękne, biuściaste i zawsze chętne, a cała historia kończy się niemalże bajkowym happy endem. To mogłaby być przyjemna, luźna książka, gdzie nie rażą elementy mistyczne w połączeniu z nowoczesną technologią (mnie nie raziły). Ale nie, niestety nie wyszło, gdyż pan Przybyłek zdecydował się do tego wszystkiego dodać ciężką, poruszającą problemy społeczne warstwę, która jest jednak niezbyt wiarygodna. Na świecie niby brakuje wody - bohaterowie nic sobie z tego nie robią, kąpią się po 40 minut i nigdy nie brakowało im żadnego napoju. Firmy oszukują klientów i planowo postarzają produkty, a wszystko to w majestacie prawa - owszem, takie rzeczy się dzieją i będą się działy, ale nie uwierzę, że kiedykolwiek prawo na to oficjalnie pozwoli. Wystarczy wspomnieć całkiem niedawną aferę z oszukanymi parametrami spalania silników Volkswagena, czy też przypadek Martina Shkreli, który kupił firmę farmaceutyczną i podniósł cenę produkowanego przez nią leku o 5000%. W pierwszym przypadku Volkswagen musiał się gęsto tłumaczyć, organizować bezpłatne akcje serwisowe, a i tak sprzedaż spadła mu drastycznie, szczególnie w USA; natomiast w drugim pazerny przedsiębiorca został szybko aresztowany za przekręty finansowe. Jest też bardzo świeża sprawa: Unia Europejska planuje wprowadzenie zakazu sprzedaży smartfonów, które nie mają wymiennej baterii i nie dają się rozłożyć, co poważnie utrudnia ewentualne naprawy. Ludzie nie lubią być oszukiwani, są też coraz bardziej świadomymi konsumentami, więc nie wierzę, że kiedykolwiek nastaną takie czasy, jak w CEO Slayer.


Zdjęcie autora i grafika z głównym bohaterem na okładce - podobieństwo jest całkiem wyraźne, czyżbyśmy mieli do czynienia z self-insertem? Albo to tylko sesja zdjęciowa na potrzeby książki...

Sposób opisywania nowych technologii to kolejna rzecz, która mi się tu nie spodobała. Czytałam już mnóstwo książek science fiction, a co za tym idzie poznałam już wiele pomysłów na to, jak mógłby wyglądać świat przyszłości. W żadnej z nich nie spotkałam się jednak z wyjaśnieniem działania wynalazków i urządzeń w przypisach. Naprawdę, tu każdy nowy przedmiot był dokładnie opisany na dole strony. Nie mam pojęcia, dlaczego Marcin Przybyłek to zrobił, ale wyszło wyjątkowo beznadziejnie. Przecież czytelnicy powinni sami odkrywać, wnioskować z kontekstu, co bez tych przypisów nie byłoby szczególnie trudne. Autor ma ludzi za idiotów, czy co? Może wydawało mu się, że tak będzie fajnie, oryginalnie... Nie wiem, nie jestem w stanie tego pojąć. 

Tu ciśnie się na usta pewien klasyk: Co to k.... jest?!

Gdyby CEO Slayer pozostał lekką historyjką o mścicielu bijącym złych kierowników korpo, taką bardzo rozrywkową, komiksową, z głębszym przesłaniem do samodzielnego wywnioskowania - byłoby fajnie. Gdyby była to poważna powieść o mścicielu wywlekającym na wierzch pilnie strzeżone mroczne tajemnice firm udających dobre i przyjazne (i przy okazji bijącym złych kierowników korpo) - też byłoby fajnie. Ale dostaliśmy miks tego i tego, co strasznie rozpraszało mnie w trakcie lektury. Tę opowieść można przepisać od nowa, zrobić z niej dwie książki w zupełnie różnych konwencjach, a każda z nich byłaby lepsza od pierwowzoru, który dostaje ode mnie tylko 2/5. Marcin Przybyłek napisał też inne książki, w tym cykl Gamedec, który miałam zamiar przeczytać, ale po CEO Slayerze jakoś się zniechęciłam i raczej nie sięgnę już po nic jego autorstwa.


CEO Slayer dobrze pasuje do moich Horyzontów zdarzeń, ale muszę go odnieść do biblioteki. Zresztą i tak nie chciałabym go trzymać w domu.

wtorek, 8 maja 2018

Nowe książki: Zwycięstwo albo śmierć oraz Przebudzenie Lewiatana


Mój autoprezent dotarł dziś rano; odebrałam go jeszcze przed pracą, a uwierzcie mi, że w innym przypadku wcześniejsze zebranie się do wyjścia z domu i pójścia po paczkę do kiosku byłoby dla mnie prawie niewykonalne. Ale dla tych dwóch ślicznych książek warto było się poświęcić.


Zwycięstwo albo śmierć ma najładniejszą okładkę z całego cyklu. To teoretycznie ostatnia część Pól dawno zapomnianych bitew - teoretycznie, gdyż uważam, że autor nie będzie chciał porzucić tego uniwersum i jeszcze nas uraczy jakimiś prequelami albo spin-offami. 


Przebudzenie Lewiatana jest po prostu cudowne. O poprzednim nędznym dwutomowym wydaniu Fabryki Słów wolę w ogóle nie pamiętać. Cieszę się, że go nie kupiłam, i że to nie oni kontynuują wydawanie tej space opery. Czarno-czerwono-szara kolorystyka, trochę błysku, trochę matu... Ilustracja nawiązuje do treści oraz do plakatu serialu The Expanse, ale jest od niego o wiele lepsza. Tak, to zdecydowanie najładniejsza książka na mojej półce.


Jest tak ładna, że aż sprawdziłam kto stworzył tę wspaniałą okładkę. Nigdy wcześniej nie interesowałam się tym tematem, a tu okazało się, że mamy świetnego artystę o pseudonimie Dark Crayon, który tworzy ilustracje na okładki, Na 100% widzieliście jego prace: ilustruje większość książek z Fabryki Słów, sporo z wydawnictwa MAG (m. in. serię Artefakty i te nowe wydania Neila Gaimana). Ma charakterystyczny, trochę poszarpany, trochę jakby szkicowany styl. Przeglądałam jego prace na Facebooku i wiele z nich bardzo mi się podoba.



Większość księgarni internetowych dorzuca do zamówienia zakładki, tym razem dostałam dwie. Obie fajne, chociaż ta Niech cię książka pochłonie! jest zabawniejsza.

piątek, 4 maja 2018

Nowe książki: Słowa światłości, Dawca przysięgi tom I oraz trylogia Igrzyska śmierci



Lubię maj, bo i pogoda świetna, na moją alergię jest jeszcze za wcześnie, więc mogę bez strachu wychodzić z domu, no i są moje urodziny. A jak urodziny, to i prezenty - najlepiej książkowe. W tym roku moja biblioteczka wzbogaciła się o dwa tomy z cyklu Archiwum Burzowego Światła oraz o trylogię Igrzyska śmierci.


Te książki to prawdziwe cegły. Jak pisałam w recenzji pierwszego tomu, takie gabaryty w połączeniu z miękką okładką to katastrofa. Dlatego cieszę się, że trzeci tom został podzielony na dwie części, chociaż oznacza to, że tę drugą część muszę jeszcze dokupić... 


Igrzyska śmierci to rzecz, którą przeczytałam już dawno temu, jeszcze przed pierwszym filmem - chyba dopiero gdzieś zaczynało się mówić o ekranizacji. Nie miałam jednak swoich egzemplarzy, ale ten błąd został już naprawiony. Okładki mają ładne, lśniące (może aż za bardzo, światło mi się od nich strasznie odbijało), ze skrzydełkami, papier jest biały, dobrej jakości. Denerwuje mnie tylko, że pierwszy tom jest nieco inny od reszty: na dole okładki nie ma nazwy wydawnictwa, a nazwisko autorki na grzbiecie jest napisane innym kolorem niż w tomach II i III. A był to komplet, wszystkie trzy sztuki zapakowane w jeden kartonowy box. Niby drobiazgi, ale jednak nie mogę przestać zwracać na nie uwagi. Ale i tak je przeczytam :)

Mam już tyle nieprzeczytanych książek na półce, że chyba muszę chwilowo zawiesić korzystanie z biblioteki i je wszystkie wyczytać. A gdzieś tam jest jeszcze paczka z kolejnymi dwoma, które zamówiłam sobie sama  w ramach autoprezentu.

wtorek, 1 maja 2018

12/2018 Niewidzialna korona, Elżbieta Cherezińska (Odrodzone królestwo tom II)


Po dwustu latach Przemysł II odzyskuje koronę. Na Królestwo pada jednak cień. Król zostaje brutalnie zamordowany.  
Granice przekraczają margrabiowie brandenburscy. Wojownicy starych bogów ostrzą groty strzał. Od północy na kraj patrzą żelaźni bracia, kierując ostrza mieczy w chrześcijan. W Królestwie narasta przerażenie i zamęt. Nad pustym tronem złowieszczo kołują złowrogie bestie, a jedyny obrońca zamordowanego władcy tkwi w lochu.  
Nadchodzi wojna, z której nikt nie wyjdzie z honorem. Nie ma świętości, nawet wśród duchownych. Ktoś jednak czuwa nad rozbitym krajem.
Opis fabuły z okładki książki.
To już drugi tom cyklu Odrodzone królestwo, a ja nadal nie jestem z niego w pełni zadowolona. Elżbieta Cherezińska nie jest w stanie dać mi tego, czego najbardziej potrzebuję od swoich lektur, czyli prawdziwych emocji.

Niewidzialna korona ma swoje plusy. Nadal podoba mi się dbałość o historyczne szczegóły i elementy fantastyczne. Oprócz herbowych bestii w tym tomie pojawił się koleś powoli zamieniający się w złotego smoka - bardzo fajny motyw. Autorka znów stosuje narrację z punktu widzenia wielu bohaterów, dzięki czemu mamy wgląd w wydarzenia z różnych stron. Moimi ulubionymi są rozdziały Władysława Łokietka, napisane widocznie lżej od reszty. Pojawia się tu taki przyjemny humor, głównie w relacji Władysława z jego klaczą Rulką, która wydaje się być bardziej inteligentna niż wielu ludzi. Rozdziały Łokietka są też dłuższe od innych, pozwalają na lepsze poznanie bohatera i jego motywacji. To nie dziwi, bo jak łatwo można się domyślić, to właśnie ta postać odegra kluczową rolę w ostatnim tomie tej trylogii. Interesująca jest również rywalizacja pomiędzy dwoma płatnymi mordercami, którzy w tych niespokojnych czasach nie narzekają na brak zleceń. Ostatnia fajna rzecz to zawężenie czasu akcji do 10 lat, co wyszło lepiej w porównaniu do kilkudziesięciu w poprzednim tomie.



Mapy na wyklejce to świetny pomysł, pozwalają łatwo odnaleźć się w miejscu akcji, a akcja w tym cyklu skacze jak szalona.

I to już byłby koniec tych lepszych elementów. W książce Brandenburczycy, Czesi i Krzyżacy są stereotypowo źli bez praktycznie żadnych wyjątków. Do tego Krzyżacy przedstawiani są jak modne obecnie w filmach i książkach złe korpo. Królowie czescy Vaclav II i III to psychole czystej wody. Córka Przemysła II, królewna Rikissa, to jakaś średniowieczna Wonder Woman, która wszystko umie i idealnie radzi sobie z ludźmi (zresztą jej matka o tym samym imieniu też została tak napisana). Jest tak perfekcyjna, że wzbudza we mnie tylko politowanie. Strasznie głupie są migawki z żeńskiego klasztoru z Wrocławia, gdzie zakonnice z rodów książęcych dyskutują o bieżących wydarzeniach tylko po to, by popchnąć fabułę do przodu. Te wstawki naprawdę niczemu innemu nie służą. Dodatkowo jest tam taka jedna zakonnica, która ciągle wypytuje swoją świeżo owdowiałą kuzynkę o szczegóły jej pożycia intymnego ze zmarłym mężem i z nowym kochankiem - wkurzające to i bezcelowe jak jasna cholera. I w sumie ten ostatni motyw nie pasował mi najbardziej, reszta nie była aż tak przeszkadzająca w czytaniu.

Mimo wszystko jest w tych książkach coś, co sprawia, że chce się je czytać dalej. Trzeba jednak pamiętać o przymknięciu oka na pewne sprawy, bo inaczej zamiast dobrze się bawić można się nieźle zirytować. Niewidzialna korona dostaje ode mnie 3/5, czyli tyle samo, co pierwszy tom. Mam nadzieję, że zakończenie trylogii będzie mieć wyższy poziom, sprawdzę to osobiście już wkrótce.


Anakin uwalił się na książce i nie miał zamiaru zejść, bo dobrze mu było tam w słoneczku. Czytałam książkę bez obwoluty, bo z nią nie potrafię. Szkoda, że prawdziwa okładka jest biała, musiałam uważać, żeby jej nie pobrudzić.