wtorek, 31 grudnia 2019

Nowe książki: grudzień 2019


Ostatnio nic nie kupowałam, z dwóch powodów: mało było nowości wydawniczych, które chciałam mieć już teraz (generalnie słabo w tym roku z nowościami, albo kupuję jakieś starsze książki do kolekcji, albo kontynuacje serii); oraz nie mogłam kupić wcześniej pewnych rzeczy, bo wiedziałam, że dostanę je w prezencie. Oto i one: siódma część cyklu Expanse i drugi tom trylogii Mroczne materie.

Siódmy tom jest utrzymany w odcieniach żółci, brązu i zgniłej zieleni. Ładnie, bardzo ładnie to wygląda - jak cała seria zresztą.
Wzlot Persepolis będzie moją następną lekturą, niech tylko skończę to, co czytam teraz. Niedawno skończyłam oglądać czwarty sezon serialu na podstawie Expanse, systematycznie przez cały rok czytałam cały cykl od początku, siedzę więc mocno w tym uniwersum i ciekawość mnie zżera, cóż tam się wydarzy u Holdena i reszty ekipy... Zrobiłam sobie maluteńki spoiler, ale lepiej zatrzymam go dla siebie :)


Delikatny nóż jest jednak ładniejszy. To złoto i piórka, nie mogę się napatrzeć.

Delikatny nóż jest równie piękny jak pierwsza część trylogii. Widziałam też projekt okładki finałowego tomu, jak one będą rewelacyjnie razem wyglądać... Te książki również zostały ostatnio zekranizowane, również w formie serialu, który również mi się bardzo podobał. Scenografia, kostiumy, efekty komputerowe, wreszcie sam casting - wszystko tam wygląda naprawdę super. Wiadomo, książki są innym medium, i nie da się ich idealnie odtworzyć, ale ten serial znakomicie uchwycił ducha oryginału.

czwartek, 19 grudnia 2019

31/2019 Sezon burz, Andrzej Sapkowski

Miecze wiedźmina. 
Miecz pierwszy jest stalowy. Stal syderatowa, ruda pochodząca z meteorytu. Kuta w Mahakamie, w krasnoludzkich hamerniach. Długość całkowita czterdzieści i pół cala, sama głownia długa na dwadzieścia siedem i ćwierć. Wspaniałe wyważenie, waga głowni precyzyjnie równa wadze rękojeści, waga całej broni poniżej czterdziestu uncji. Wykonanie rękojeści i jelca proste, ale eleganckie. 
Miecz drugi, podobnej długości i wagi, srebrny. Na jelcu i całej klindze znaki runiczne i glify. 
Cena wywoławcza tysiąc koron za komplet. 
Opis z okładki książki.
To moje drugie spotkanie z tą książką, i od razu uczciwie zaznaczam, że tym razem było o wiele lepiej. Nie wiem dlaczego, ale za pierwszym razem Sezon burz jakoś mi nie podszedł. Teraz stwierdzam, że nawet nie pamiętam, co wtedy mi się nie podobało. Przecież to całkiem porządne wiedźmińskie czytadło nie odstające klimatem od reszty cyklu.

Pomimo lepszych wrażeń i tak uważam, że Sezonu burz mogłoby nie być, bo niczego nie wnosi do opowieści o Geralcie. Ot, wiedźmin przeżywa kilka dodatkowych przygód, poznajemy go odrobinę lepiej. Traktuję tę książkę tak samo jak Wiatr przez dziurkę od klucza Stephena Kinga, która jest uzupełnieniem serii Mroczna Wieża. Obie te pozycje dodają coś do środka opowieści, ale w żaden znaczący sposób nie wpływają na odbiór całości.

Te białe krawędzie to nie odbicia światła, ale przetarcia dobrze widoczne na czarnym tle.

A i rogi trochę ucierpiały, chociaż książka przeważnie leży na półce. Ale tak to jest, kiedy miękka okładka nie ma skrzydełek...
Mam wiele uwag na temat fizycznej wersji tej książki. Grafika na okładce jest bardzo ładna, ale jakość wydania jest straszna. Mój egzemplarz był czytany cztery razy przez ludzi, którzy raczej szanują książki i starają się ich nie uszkodzić. Mimo tego czarny kolor na krawędziach się wyciera, a miękka okładka nie ma nawet skrzydełek i jej rogi już się rozwarstwiają. Sam papier jest marnej jakości, żółty i niezbyt gruby. No i jeszcze największy absurd, czyli ostatnia strona. W żadnej innej książce nie widziałam czegoś takiego. Tekst kończy się na dosłownie ostatniej stronie, tej przyklejonej do tylnej okładki. Normalne książki mają w tamtym miejscu pustą stronę, ewentualnie reklamy innych pozycji wydawnictwa. W tym przypadku SuperNowa sobie mocno przyoszczędziła na właściwie wszystkim, a, o ile dobrze pamiętam, bo na moim egzemplarzu nie ma ceny, Sezon burz po premierze kosztował coś koło pięćdziesięciu złotych. Taniej można kupić chociażby książki z wydawnictwa Powergraph, które wydaje wszystko w twardej oprawie i na pięknym, białym papierze.

Ostatnia strona. Może już pozostawię to bez komentarza.
Od zawsze Sezon burz był dla mnie dodatkiem, od teraz będzie miłym dodatkiem. Wiem, że niektórzy fani Wiedźmina udają, że ta ósma część nie istnieje, ale ja zawsze byłam daleka od tak radykalnych stwierdzeń. Daję tej książce 4/5 i na pewno nie będę jej pomijać przy następnej wiedźmińskiej powtórce.

środa, 11 grudnia 2019

30/2019 Krew świętego, Sebastien de Castell (Wielkie Płaszcze tom III)


Jak zabić świętego? Falcio, Kest i Brasti niedługo się tego dowiedzą, ponieważ ktoś właśnie znalazł na to sposób. I żeby było ciekawiej, na jedną ze swoich pierwszych ofiar wybrał ich przyjaciółkę.
Książęta już od jakiegoś czasu zachodzą w głowę, jak nie dopuścić, by Aline zasiadła na tronie. Tymczasem zaczynają ginąć święci, a cała Tristia aż huczy od plotek, że jej koronacji przeciwni są sami bogowie. W odpowiedzi na narastający chaos duchowni przywracają zbrojne zakony żołnierzy, asasynów, a przede wszystkim Inkwizytorów. Aby powstrzymać zakusy kapłanów dążących do wprowadzenia w Tristii teokracji, Falcio musi znaleźć mordercę, a jedyny wiodący do niego trop to przerażająca żelazna maska, która sprawia, że święci popadają w obłęd i stają się bezbronni. Ale odszukanie zbrodniarza to tylko połowa sukcesu - będzie trzeba jeszcze zmierzyć się z nim w walce. Z jej wygraniem może być jednak pewien problem, bo zapowiada się pojedynek, w którym każdy szermierz - nawet najbardziej wytrawny - jest bez szans.
Opis z okładki książki.
Zdziwiło mnie, że poprzednie części czytałam tak niedawno, a w sumie niewiele z nich zapamiętałam... Czuję, jakby minął rok, a to przecież było w wakacje. To nie brzmi jak dobra rekomendacja dla tego cyklu. Nie ma co udawać: Wielkie Płaszcze są tylko lekką rozrywką, napisaną tak sprawnie, by w trakcie czytania łatwo wczuć się w akcję i przeżywać wydarzenia razem z bohaterami; ale nie na tyle, by zostać w tym świecie na dłużej.

Największy problem mam tu z postaciami i światem przedstawionym. Coś mi tu zgrzyta od samego początku. Widzę, że autor się starał, ale mimo wszystko nie udało mu się na swoje dzieło nałożyć pozorów autentyczności. Wszystko jest zbyt przerysowane, bym mogła uznać przedstawioną tu historię za prawdopodobną. Traktuję ją raczej jak piękną bajkę o bohaterstwie i poświęceniu szlachetnych jednostek próbujących coś osiągnąć w pełnym strachu i zła świecie. Jak już wspominałam, spełnia to swoją rozrywkową rolę (a nawet udało mi się trochę wzruszyć), ale niestety nie jest niczym więcej.

W tym tomie Sebastien de Castell postanowił rozwinąć wątki religijne, a przy okazji wytłumaczyć czytelnikom jak w tym uniwersum działają bogowie i święci. To była dobra decyzja, bo w poprzednich tomach temat był zarysowany dość pobieżnie i chyba wszyscy czytelnicy chcieli więcej. Oczywiście nie obyło się bez wielkiego spisku mającego na celu obalenie świeżo przywróconej władzy królewskiej, a nasi bohaterowie musieli dać z siebie wszystko, by temu zapobiec. Może i brzmi sztampowo, ale czyta się przyjemnie.

Muszę też pochwalić ilustrację na okładce, bo tym razem przedstawiony tam mężczyzna (trzyma dwa rapiery, więc to raczej Falcio, główny bohater i narrator) jest ubrany w coś, co faktycznie przypomina opisywany w książce płaszcz. Być może grafik wreszcie przeczytał tę książkę, albo przynajmniej ktoś wyjaśnił mu, o co chodzi :)

Krew świętego to nie jest najlepsze fantasy dostępne na rynku i podejrzewam, że niedługo zapomnę połowę opisywanych tam wydarzeń, ale przeczytałam ją w dwa dni z dużym zaangażowaniem, a to niewątpliwie już o czymś świadczy. Daję jej 4/5, czyli tyle samo, ile wcześniejszym częściom cyklu. Na pewno doczytam go do końca, bo jestem ciekawa rozwoju wydarzeń, ale wątpię by ta historia weszła do grona moich ulubionych.

Recenzja tomu I i II

czwartek, 5 grudnia 2019

29/2019 Wielki Mistrz, Trudi Canavan (Trylogia Czarnego Maga tom III)

Sonea wiele nauczyła się w Gildii Magów. W ciągu ostatniego roku Regin dał jej spokój, a pozostali nowicjusze zaczęli traktować ją z niechętnym szacunkiem. Dziewczyna nie może jednak zapomnieć tego, co widziała w podziemnej komnacie Wielkiego Mistrza Akkarina, ani też ostrzeżenia, że odwieczny wróg Kyralii obserwuje czujnie Gildię.W miarę jak Akkarin ujawnia coraz więcej swojej wiedzy, Sonea przestaje być pewna, komu ufać ani czego bać się najbardziej. Czy prawda może być aż tak przerażająca, jak przedstawia ją Wielki Mistrz? A może jest to podstęp, mający skłonić ją do uczestnictwa w jego mrocznych intrygach?
Opis z lubimyczytac.pl
Miałam nadzieję, że ta trylogia będzie lepsza, że będzie to ciekawa historia fantasy z magią w roli głównej. Niestety okazało się, że fabuła nie była zanadto wciągająca, a magii było mniej niż się spodziewałam. Jednakże uczciwie muszę stwierdzić, że i tak Wielki Mistrz jest najlepszą częścią tej serii.

Gdzieś tak do połowy książki naprawdę nie miałam się do czego przyczepić. Akcja płynie wartko, pojawia się ciekawy wątek tajemniczych morderstw dokonywanych przez kogoś z magicznymi zdolnościami. Sonea wreszcie dowiaduje się prawdy o Akkarinie (oczywiście w jego przypadku prawie wszystkiego domyśliłam się wcześniej) i zaczyna naukę czarnej magii. Ale potem, gdy oboje zaliczają spektakularną wpadę i zostają wygnani, tempo siada i nie podnosi się aż do końca. Opisy wygnania odnoszą się głównie do uczucia rodzącego się między głównymi bohaterami, a ja wielką fanką romansów nie jestem. Ostateczna konfrontacja ze złymi magami też nie zachwyca. Według mnie jest za bardzo rozciągnięta, przez co nie ma w niej dramatyzmu. Inna rzecz, że nie przywiązałam się zbytnio do postaci, więc było mi wszystko jedno, co się z nimi stanie.

Właśnie, postaci. Jedynie Akkarin jest pełnokrwistym bohaterem, a i tak nie nazwałabym go świetnie napisanym. Całkiem w porządku jest też ambasador Dannyl, homoseksualny mag, który musi stawić czoła uprzedzeniom. Spoko pomysł, ale co z tego, skoro jego wątek zupełnie nic nie wnosi do głównej fabuły? Serio, spokojnie można byłoby go wyciąć i nic by się nie stało. Sonea jest nijaka, wręcz przezroczysta. Może to specjalny trik, zastosowany po to, żeby czytelniczki mogły się z nią utożsamiać, ale na mnie to nie działa. W każdym razie nie mam o niej nic więcej do powiedzenia. Są jeszcze Złodzieje... To mnie chyba najbardziej wkurzało, gloryfikowanie bandytów, którzy niby są tacy dobrzy dla biednych, tak wszystkim pomagają, ale skąd wzięli pieniądze, to już autorki jakby nie obchodzi.

Myślałam, że polubię się z magicznym światem wykreowanym przez Trudi Canavan, ale tak się nie stało. Zostawię więc jej twórczość w spokoju i raczej do niej nie wrócę. Na pożegnanie daję Wielkiemu Mistrzowi 3/5, bo właśnie na tyle według mnie zasługuje.

Recenzja pierwszego tomu Gildia magów
Recenzja drugiego tomu Nowicjuszka                                                                                                              

piątek, 29 listopada 2019

28/2019 Saga o wiedźminie, Andrzej Sapkowski (tomy I-V)


Bo Wiedźmin to dla mnie jest TA książka, ta jedyna, na którą trafiłam w idealnym momencie, która niepodzielnie zawładnęła moją wyobraźnią. Nie potrafię powiedzieć ile razy ją czytałam, myślę że z pięć, może siedem. Bywało, że wracałam do Sagi dwa razy w roku, albo podczas wizyty w bibliotece brałam dodatkowo losowy tom, bo stał na półce i rzucał się w oczy. Byłam w stanie dokładnie określić, co dzieje się w poszczególnych częściach, przypomnieć sobie wszystkie wydarzenia po kolei. Pamiętałam imiona większości bohaterów i już prawie wydawało mi się, że rozumiem politykę wiedźmińskiego uniwersum, którą Sapkowski opisał dość mętnie i mało szczegółowo ( w porównaniu chociażby z taką Grą o tron).  I wtedy wciągnęłam się głębiej w fantastykę, zaczęłam nadrabiać klasyków, czytać inne wielotomowe historie. Wiedźmin poszedł w odstawkę. Teraz, po jakiś dziesięciu latach przerwy, widzę, że to był błąd.

Bo do Sagi warto było wrócić. Wciąż śmiałam się i wzruszałam w tych samych momentach. Przypomniało mi się, jak kiedyś, w czasach bez internetu w domu, wypisywałam sobie do zeszytu co ciekawsze cytaty - teraz uśmiechałam się na ich widok. Nadal uważam, że ten cykl powinien nazywać się Saga o Ciri, bo ona jest tu główną bohaterką i, co za tym idzie, najważniejszą postacią. I tutaj muszę wyrazić kolejną (po tym, że wolę powieści od opowiadań) mało popularną opinię: bardzo lubię Ciri. Nawet wtedy, gdy robi głupoty, bo pamiętam jak to jest mieć te naście lat i odwalić czasem coś naprawdę beznadziejnego. Więc ja Ciri lubię i od zawsze jej kibicowałam, ale mój najukochańszy wątek to drużyna Geralta, a zwłaszcza Regis, najlepszy wampir popkultury. Pod tym względem nie jestem już dziwadłem, bo mnóstwo ludzi uwielbia Regisa. Tym razem zwróciłam też większą uwagę na Milvę i spodobała mi się jakby bardziej. Wszystkie te przemądrzałe czarodziejki mogą się przy niej schować. Okazało się też, że jest w tej książce epizodyczny wątek, na który wcześniej nie zwróciłam uwagi. Gdzieś tam w tle, w środkowych tomach, przewija się sprawa kradzieży sześciu tysięcy wojskowych nilfgaardzkich łuków. Robi się z tego niemała afera, mimochodem dowiadujemy się, że ludzie są w związku z tym przesłuchiwani, ale ostatecznie nie wiemy, czy sprawcy za to odpowiedzą, A szkoda, byłoby miło, gdyby ktoś w ostatnim tomie wspomniał o finale tej historii.

Geralt pilnuje! I prawidłowo, bo wydałam mnóstwo kasy na to kultowe białe wydanie. A jak trudno było to cholerstwo kupić... 
Poinformuję jeszcze dla porządku, że gdyby ktoś chciał przypomnieć sobie fabułę bez ponownego czytania tych wszystkich powieści, to ma ku temu wspaniałą okazję: twórczynie podcastu Czytu Czytu właśnie są w trakcie omawiania poszczególnych tomów (w momencie powstawania tej notki został im jeszcze ostatni). Można je znaleźć na You Tubie, Spotify i różnych aplikacjach podcastowych. I nie, nie płacą mi za reklamę, po prostu lubię ich posłuchać, nawet jeśli nie zawsze się z nimi zgadzam.

Czy ja mogę się do czegoś w Wiedźminie przyczepić? Wiem, czego czepiają się inni, rozumiem to, ale te wady absolutnie w niczym mi nie przeszkadzają. To tak jak z tym narzekaniem na dłużyzny u Kinga: niektórzy przewracają strony i omijają opisy, dla innych jest to esencja powieści. Ja się u Sapkowskiego czepić niczego nie mogę, nie jestem w stanie dać Sadze o wiedźminie mniej niż 5/5, i to z takim ogromnym serduszkiem 

poniedziałek, 18 listopada 2019

27/2019 Ostatnie życzenie, Miecz przeznaczenia, Andrzej Sapkowski


Ustalmy to jasno na samym początku: jestem jedną z tych nielicznych fanek Wiedźmina, która woli sagę od opowiadań. Nie jakoś specjalnie bardziej, ale gdybym miała wybierać, to zawsze na pierwszym miejscu postawię te pięć powieści z dziwnym zakończeniem. Oczywiście opowiadania są świetne, niektóre wręcz genialne, ale trafiają się niewypały, np. Okruch lodu. Serio, jeśli jesteście przekonani o absolutnym geniuszu Wiedźmina, to weźcie do ręki Miecz przeznaczenia, odszukajcie to opowiadanie i przyjrzyjcie się dokładnie temu, jak postaci do siebie mówią (a raczej przemawiają). Denerwujące jest też ciągle powtarzanie tytułu w Granicy możliwości. Ok, to jest fajne, jeśli gdzieś w treści opowiadania ten tytuł padnie, ale w tym przypadku Andrzej Sapkowski chyba przegrał jakiś zakład i musiał go wrzucić na praktycznie każdą stronę.

I to tyle jeśli chodzi o minusy. Jak widzicie, nie wytknęłam ich jakoś szczególnie dużo, bo generalnie Wiedźmina uwielbiam i nie potrafię go bardzo krytykować. Jak większość zapewne wie, wszystko zaczęło się w 1986 roku od jednego opowiadania o łowcy potworów wysłanego na konkurs, na którym zajęło trzecie miejsce. Teraz Wiedźmin to osiem książek przełożonych na kilkanaście języków, antologia opowiadań, ukraińska cyberpunkowa wariacja w temacie, hitowe gry komputerowe, komiksy, musical, film fanowski, słynna rodzima ekranizacja, nadchodząca serialowa adaptacja od Netflixa. I na pewno jeszcze o czymś zapomniałam. Coś takiego można określić tylko w jeden sposób: to fenomen popkulturalny. Nasz swojski, polski (nie słowiański, słowiańskości w nim jak na lekarstwo) wiedźmak zawojował już cały świat. Kiedy pierwszy raz go czytałam, gdzieś koło 2000 - 2001 roku, nawet nie pomyślałam, że to się tak skończy. Zresztą co ja piszę, jaki koniec. To uniwersum ma taki potencjał, że o końcu jeszcze długo nie usłyszymy.

Nie będę rozwodzić się nad fabułą, zainteresowanych odsyłam w dwa miejsca: na blog Mistycyzm Popkulturowy, na którym autor rozkłada opowiadania na czynniki pierwsze; oraz do podcastu Czytu Czytu, gdzie autorki omawiają kolejne tomy opowiadań i sagi. O siebie dodam tylko, że jednak wolę opowiadania z pierwszego tomu, w drugim nie podszedł mi już wspomniany wcześniej Okruch lodu i Trochę poświęcenia.

Ta notka nie jest recenzją, a raczej zbiorem moich luźnych (jeszcze luźniejszych niż zwykle) przemyśleń na temat Wiedźmina. Oczywiście wystawię tym książkom ocenę, i oczywiście będzie to 5/5. Myślę, że teraz jest idealny moment na powtórną lekturę przygód Geralta, Yennefer i Ciri, ewentualnie na pierwsze spotkanie z tymi postaciami - do czego serdecznie zachęcam, zwłaszcza, jeśli ktoś lubi fantasy, a jakimś cudem jeszcze Wiedźmina nie czytał.

czwartek, 7 listopada 2019

26/2019 Zorza polarna, Philip Pullman (Mroczne materie tom I)


W Zorzy polarnej poznajemy Lyrę Belaquę, sierotę z równoległego świata, w którym nauka, teologia i magia splatają się ze sobą. Lyra i jej dajmon w zwierzęcej postaci mieszkają - na wpół dzicy i beztroscy - wśród akademików oksfordzkiego Kolegium Jordana. Kiedy Lyra wyruszy na poszukiwanie uprowadzonego przyjaciela, odkryje złowieszczą intrygę, w której główną rolę odgrywają porwane dzieci, a jej wyprawa przerodzi się w pogoń za zrozumieniem tajemniczego zjawiska zwanego Prochem. Los zawiedzie ją na skute lodem ziemie Arktyki, gdzie władzę sprawują klany wiedźm, a niedźwiedzie polarne toczą wojny. Niezwykła podróż Lyry będzie miała poważne konsekwencje wykraczające daleko poza granice świata, który zamieszkuje.
Opis z okładki książki (z poprawioną literówką, która jakimś cudem się tam znalazła)
Od jakiegoś czasu chciałam wrócić do tej trylogii. Wydawnictwo MAG właśnie wypuściło przepiękne wznowienie, które oczywiście musiałam mieć. Okładka tej nowej Zorzy polarnej to istne dzieło sztuki, ale książka ma swoje problemy, a właściwie jeden duży problem: tłumaczenie. 

Moje pierwsze spotkanie z tymi książkami miało miejsce parę ładnych lat temu, jeszcze przed filmową adaptacją z 2007 roku. Nie pamiętam, kto tłumaczył tamto wydanie, ale na pewno był to ktoś inny. Wiadomo, że zwykle ma się sentyment do tego tłumaczenia, które poznało się jako pierwsze (dlatego jestem team Chyżwar, Dzierzba może się schować), ale w tym przypadku nowa wersja wydaje mi się zwyczajnie gorsza. Nie będę tu przytaczać wszystkich momentów, w których coś mi zazgrzytało (chociaż mam je wypisane na wcale nie takiej małej karteczce), podam jeden: Grobale. Jeśli czytaliście kiedyś Mroczne materie, to na pewno kojarzycie tę nazwę. Grobale to owiani złą sławą, grasujący po całym kraju porywacze dzieci. Nazwa kojarzy się z czymś obrzydliwym i przerażającym, ciekawie nawiązuje też do Generalnej Rady Oblacyjnej, kościelnej organizacji, która za tym wszystkim stała. W nowym wydaniu Grobale stali się prostymi, pozbawionymi wyobraźni Pożeraczami. Przepadła cała groza i powiązanie z Radą. Szkoda, wielka szkoda.


Ta zakładka pasuje idealnie. Jednak miałam z nią pewien problem...

Poza dyskusyjną kwestią tłumaczenia Zorza polarna jest taka, jak ją zapamiętałam, czyli to wciąż wielowymiarowa, pełna magii opowieść, którą można interpretować na wiele sposobów. Ja widzę tam głównie ostrzeżenie przed wielkimi instytucjami, które za wszelką cenę będą chciały utrzymać monopol na prawdę, ich prawdę, dla nich korzystną. Pierwszym skojarzeniem są różnego rodzaju kościoły i związki wyznaniowe, ale spokojnie można to rozszerzyć także na systemy polityczne i wielkie korporacje. Ważny jest też temat dojrzewania, szczególnie bliski młodszym czytelnikom, którzy właśnie są w trakcie tego trudnego i nierzadko burzliwego procesu.

BŁYSZCZĄCY FRĘDZELEK, MUSIMY GO ZAMORDOWAĆ! - taki był tok myślenia moich kotów w trakcie robienia zdjęć. Zwłaszcza Tarkin - ten czarny - bardzo chciał poćwiczyć polowanie właśnie na mojej zakładce.
Aż do ponownego przeczytania Zorzy polarnej żyłam w przekonaniu, że akcja tej książki rozgrywa się w alternatywnym, bardziej steampunkowym XIX wieku. Ale okazało się, że to czasy bardziej nam współczesne. W książce budynek z połowy XIX w. jest już uważany za dość stary. Wspomniana została powódź w '53 (1953? Najprawdopodobniej tak), w trakcie której lord Asriel ratuje tonącego chłopca. W trakcie trwania powieści bohater ten ma około czterdziestki, a od powodzi minęło już trochę czasu. Myślę, że aktualna data to mniej-więcej 1970. Wspomniane są elektrownie atomowe, panele słoneczne, metro (wspaniale nazwane koleją chtoniczną, sprawdziłam stare wydanie i wychodzi na to, że jest to rzecz, która się nowemu tłumaczowi udała nadzwyczajnie), nawet coś w rodzaju komputera. Teraz nie mam przed oczami jedynie steampunku i epoki wiktoriańskiej, lecz elementy tej stylistyki wymieszane z modernizmem.

Niektórzy twierdzą, że Mroczne materie są przeznaczone głównie dla młodszego odbiorcy, ale ja się z tym nie zgadzam. Owszem, książkę może przeczytać dwunastolatek i będzie zadowolony - o ile lubi fantasy. Jednak z wiekiem widzi się w niej więcej poziomów, na które wcześniej nie zwróciło się uwagi. Cieszę się bardzo, że wróciłam do niej po latach, i jednocześnie zastanawiam, jak teraz odbiorę zakończenie trylogii... Coś mi mówi, że może podobać mi się jeszcze bardziej. Zorza polarna dostaje 5/5, polecam ją bardzo (serial zresztą też, na razie wyszedł tylko jeden odcinek, ale wygląda on obłędnie dobrze) i idę oczekiwać na wydanie kolejnych tomów.

czwartek, 24 października 2019

25/2019 Ostatnia misja Asgarda, Robert J. Szmidt (Pola dawno zapomnianych bitew tom V)

Asgard cudem unika zniszczenia podczas ataku na Ziemię. Podczas lotu w nadprzestrzeni narusza horyzont zdarzeń potężnej czarnej dziury i przenosi się w czasie o ponad sto pięćdziesiąt lat. Załoga admirała Rutty pojawia się w normalnej przestrzeni długo po zakończeniu exodusu ludzkości, po którym w Galaktyce pozostały jedynie niezliczone pola przegranych i dawno zapomnianych bitew. 
Na pokładach okrętów należących do eskadry ostatniego rdzeniowca jest jednak wystarczająco wielu ludzi, by nasza cywilizacja mogła się odrodzić. Aby było to możliwe, Asgard musi wykonać ostatnią misję: wyruszyć szlakiem zagłady i odkryć wszystkie tajemnice Obcych, zarówno ma'lahn, jak i tych, którzy przybyli, by ich pomścić.
Opis z okładki książki 
Uwaga, uwaga! W Ostatniej misji Asgarda Robert J. Szmidt użył słowa gargantuiczny aż sześć razy! To niewątpliwie najważniejsza informacja o tej książce, którą wszyscy powinni znać :) A tak na serio, to wcale nie wypominam autorowi nadużywania tego sformułowania, bo za każdym razem jest użyte z sensem i pasuje do kontekstu. Po prostu jest tak charakterystyczne, że bardzo rzuca się w oczy i łatwo je zapamiętać, dlatego trochę się z niego nabijam.

Teraz na poważnie - jest nieco lepiej, niż w poprzednim tomie, chociaż i tak mam wrażenie, że można byłoby opowiedzieć tę historię inaczej, lepiej. Całość ma świetne fragmenty, takie, w których nie zmieniłabym ani słowa, ale są też momenty dziwne, w których wiele rzeczy mi nie pasowało. Nie napiszę, że były wyjęte z tylnej części ciała, bo poziom nie jest aż tak niski. To ogólnie nie jest zła space opera. Po prostu mam świadomość, że po pewnych zmianach byłaby lepsza, a to zawsze mnie boli.

Być może przyjęłam ten finał serii (teraz to już oficjalnie finał, ma nie być kontynuacji, ewentualnie jakieś spin-offy w tym samym uniwersum) tak dobrze, bo po zakończeniu Zwycięstwa albo śmierci nie miałam już dużych oczekiwań. A tu taka niespodzianka: okazuje się, że to dobry punkt wyjścia do niemal detektywistycznej historii. Bohaterowie mają tylko ogromne pole szczątków i muszą sami dojść do tego, co konkretnie się wydarzyło. Czym jest ta dziwna wiadomość, która zdaje się być przeznaczona specjalnie dla nich? czy wciąż grozi im niebezpieczeństwo ze strony obcych? A może bunt we własnych szeregach jest większym zagrożeniem? Wielki admirał Rutta ma w tej części masę problemów i musi sobie z nimi jakoś poradzić. Bardzo podszedł mi ten sposób prowadzenia fabuły, pełen zagadek i piętrzących się przeszkód, które trzeba pokonać, by móc działać dalej. Trochę przypomniało mi to Henryana Święckiego kierującego ewakuacją z Delty Ulietty w Ucieczce z raju i dla własnie takich momentów warto czytać cały cykl.

Ogólnie więc książkę czyta się dobrze, szybko i z niesłabnącym zainteresowaniem. Ale jest jeszcze zakończenie, i to niestety utrzymane w stylu tego z poprzedniej części. Nie jest aż tak źle, jak wtedy, bo autor na szczęście umieszcza w całej książce wskazówki prowadzące do własnie takiego finału. Osobiście chciałabym, aby książka skończyła się wtedy, gdy Rutta relaksuje się w swojej nowej gubernatorskiej rezydencji, no ale rozumiem, że to wybitnie nie pasuje do tak zwanej (przeze mnie) polskiej szkoły pisania zakończeń. Według niej happy end jest niemożliwy, główny bohater musi zginąć albo cierpieć, nic nie może mu się udać, a kobieta jego życia musi odejść z innym. Jakże ja mam już tego dość... Ma szczęście w tym przypadku nie jest aż tak źle, ale i tak cała seria Pola dawno zapomnianych bitew będzie tą, która miała świetne momenty, ale ostatecznie jednak zmarnowała swój potencjał. To mogła być tak epicka space opera (i miejscami nią jest), ale pewien niesmak jednak pozostaje. 

Wszystkie pięć tomów serii. Wychodzi na to, że najlepszym żartem, jaki może powiedzieć pisarz, jest: A, napiszę sobie jakąś trylogię...
Robert Szmidt nigdy nie skupiał się na wyglądzie swoich bohaterów, zdziwiłam się więc, gdy zaraz na początku książki trafiłam na ciągnący się przez całą stronę opis czwórki oficerów z drugiego planu. Ale jaki to był opis! Wyobraźcie sobie, że odpalacie generator postaci w Simsach, ustawiacie opcję najbardziej groteskowy wygląd ever (nie ma takiej, ale u pana Szmidta na pewno by istniała), wciskacie losuj cztery razy i gotowe, są wasze postaci, można je wrzucać do książki. Jedna gruba, druga chuda, trzecia ma wielki nos, czwarta wyłupiaste oczy, czy co tam się wam udało cudacznego wylosować. Srogo parsknęłam śmiechem przy tym fragmencie, ale z zażenowania, nie dlatego, że to było świetne. Naprawdę, jeśli mam czytać takie opisy, to wolę, żeby nie było ich wcale. I jeszcze jeden koleś jest blondynem z rudymi włosami... A ja zielonowłosą brunetką, serio, tak było, taka się urodziłam :)

Ostatnia misja Asgarda jest solidną książką. jednak w ramach tego gatunku można znaleźć rzeczy o wiele lepsze (cześć Głębia!) - w sumie to podsumowanie można odnieść do całego cyklu. Myślę, że są osoby, które nie będą tak bardzo psioczyć na zakończenie, i one być może dadzą wyższą ocenę, ale ja poprzestanę na 4/5. Cieszy mnie, że w Polsce powstają takie utwory i chciałabym więcej fantastyki na przynajmniej takim poziomie. Mam też nadzieję, że młodzi autorzy i autorki odejdą od schematu pesymistycznego zakończenia ciągnącego się w polskiej literaturze od epoki romantyzmu, i będę mogła cieszyć się wspaniałymi historiami, które bardziej podnoszą na duchu.   

Recenzje wcześniejszych tomów cyklu:

piątek, 11 października 2019

24/2019 Krew modliszki, Adrian Tchaikovsky (Cienie pojętnych tom III)

Imperium Os szykuje się do podboju Nizin, gromadząc wojska i doskonaląc nowe bronie. Uwagę imperatora od sukcesów militarnych odwraca jednak niewolnik obiecujący mu nieśmiertelność. Stawką w grze jest zdobycie tajemniczej Szkatuły Cienia, starożytnego artefaktu kryjącego w sobie mroczną potęgę Darakyonu. 
Żukowcy także zorientowali się już w mocy przedmiotu i posłali na jego poszukiwania kilku agentów i Osowców, którzy mają wspierać wysłanników Kolegium swą wiedzą o metodach działania Imperium. Czy rzeczywiście nie złamią przyrzeczenia danego Stenwoldowi? Czy oprą się pokusie przejęcia szkatuły?
Opis ze strony lubimyczytac.pl
Być może zrobiłam sobie za dużą przerwę pomiędzy drugim a trzecim tomem, bo Krew modliszki nie weszła mi aż tak dobrze, jak poprzednie części tego cyklu. Nadal jest dobrze, klimatycznie i oryginalnie, ale pojawiły się pewne zastrzeżenia, których nie miałam wcześniej.

Mam wrażenie, że w tym tomie akcja (szczególnie na początku) była poprowadzona zbyt fragmentarycznie. Bohaterów jest sporo, podzielili się na mniejsze drużyny i rozjechali po świecie. Lubię ten sposób narracji z wielu perspektyw, bo pozwala odkryć więcej świata, niestety tutaj rozdziały były za krótkie i akcja skakała co chwilę z miejsca na miejsce, zamiast skupić się na kimś dłużej. Przeszkadzało mi to zwłaszcza na początku książki, zanim wątki nabrały tempa. Takie same zarzuty miałam też do drugiego tomu Głębi Marcina Podlewskiego, nie oznacza to jednak, że książka mi się nie podobała.

Większą wadą był w moich oczach wątek Stenwolda Makera. Bohater ten jest kreowany na ponadprzeciętnie inteligentnego, nie rozumiem więc, dlaczego tyle czasu zajęło mu podjęcie decyzji, którą już od początku uważałam za oczywistą. To znaczy wiem, że to wahanie było potrzebne do zawiązania intrygi zakończonej próbą zamachu. Pojawiły się wątpliwości grożące rozpadem młodego sojuszu. Brzmi interesująco, ale niestety było trochę za bardzo przeciągnięte i zaczynało nużyć. Aczkolwiek wydaje mi się, że część czytelników nie zwróciłaby na to uwagi i cały czas dobrze się bawiła.

Oprócz tego było świetnie. Pojawiły się nowe klimatyczne lokacje i ciekawi bohaterowie drugoplanowi. Świat przedstawiony robi się coraz większy i bardziej złożony, a postaci będzie niedługo tyle, co w Grze o tron. I każda z nich jest na tyle charakterystyczna, że nie myliły mi się ani nie zlewały ze sobą. Większego znaczenia nabrał też motyw magii, która w tym uniwersum jest już niemal zapomniana, uważana przez wykształconych pojętnych za coś mistycznego, co może i kiedyś było na świecie, ale teraz to tylko bajki. Bardzo lubię w tej serii motywy polityczne, militarne i technologiczne, ale ta magia znakomicie je dopełnia i po prostu pasuje do tego świata. Może nie chciałabym, żeby wysunęła się na pierwszy plan, ale niech tam będzie, bo z nią jest fajnie.

W Krwi modliszki zabrakło tak spektakularnych starć, o jakich mieliśmy okazję poczytać w Klęsce ważki. Troszeczkę szkoda, chociaż rozumiem, że nie można powtarzać tego samego w dwóch książkach z rzędu. Znalazło się miejsce na opis buntu w mieście, walk powietrznych i działań partyzanckich. Szczególnie na wyobraźnię działają starcia powietrzne, te wszystkie latające machiny bardzo kojarzyły mi się ze steampunkiem i ze szkicami Leonarda da Vinci. Chętnie przyjęłabym też więcej partyzantki księcia Salmy, bo to szalenie interesujące. Jeden opis skutków ataku na pociąg tylko zaostrzył mi apetyt. Może w następnych tomach będzie tego więcej.

Wszystko, co wytknęłam książce na początku recenzji, to nawet nie są wady, tylko moje osobiste czepialstwo. To nadal jest bardzo dobra seria i na pewno miałabym lepsze odczucia, gdybym zabrała się za ten tom zaraz po poprzednich. Obiecuję, że z kolejnym nie będę zwlekać aż tak długo. Niemniej nie mogę dać Krwi modliszki maksymalnej oceny, poprzestanę na porządnym 4/5, zwłaszcza, że mam wysokie oczekiwania i wiem, że autora stać na więcej.

Recenzja tomu pierwszego Imperium Czerni i Złota
Recenzja tomu drugiego Klęska ważki

niedziela, 6 października 2019

23/2019 Prochy Babilonu, James S. A. Corey, (Expanse tom VI)

Wolna Flota - grupa skorych do przemocy Pasiarzy w czarnorynkowych okrętach wojennych - okaleczyła Ziemię i rozpoczęła kampanię piractwa i przemocy wśród planet zewnętrznych. Statki kolonizacyjne kierujące się do tysiąca nowych planet po drugiej stronie pierścieni wrót obcych są łatwą zdobyczą, a żadna flota nie ma dość sił, by ich chronić. 
James Holden i jego załoga lepiej niż inni znają mocne i słabe strony nowego przeciwnika. Mając do czynienia z silniejszym i liczniejszym wrogiem, znękane pozostałości dawnych potęg politycznych wzywają Rosynanta do desperackiej misji polegającej na dotarciu do stacji Medyna w samym sercu sieci wrót.
Opis z okładki książki.
Prochy Babilonu są już szóstą częścią cyklu, więc gdyby akcja w nich spowolniła, albo wystąpiło jakieś zmęczenie materiału, to byłoby to w pewien sposób zrozumiałe. Na szczęście jednak nic takiego nie miało miejsca. Różni się trochę od poprzedniego tomu, który był istną petardą. Teraz emocje nieco opadły, bohaterowie otrząsnęli się z pierwszego szoku i zastanawiają się, co dalej, bo ich świat nigdy już nie będzie taki sam. I to jest moim zdaniem największa zaleta tej książki: nie próbuje przebić poprzedniczki pod względem akcji i emocji, lecz stawia na logiczny rozwój fabuły.

Nie będę zagłębiać się w szczegóły, bo nikt nie lubi spoilerów, ale ze względu na to, że to środek cyklu, jakieś jednak mogą się pojawić. Widziałam już w necie jedną opinię, w której autor narzekał na rozwiązanie problemu znikających statków. Owszem, nie jest to nic super wow, mieliśmy pełne prawo spodziewać się więcej, ale ja to kupuję. Postać, która znalazła klucz do tej zagadki, już we wcześniejszych tomach była przedstawiana jako bardzo inteligentna i kreatywna osoba, więc logiczne jest, że mogła sobie dać radę z problemem, który przerastał wielu innych. Poza tym może wiemy już, dlaczego statki znikają, ale nie mamy pojęcia, co się z nimi dzieje - zostały jeszcze jakieś tajemnice do odkrycia. Jak już wspominałam wcześniej, Prochy Babilonu są świetną kontynuacją, taką, która rozwija postaci zgodnie z ich charakterami i zgodnie z regułami rządzącymi światem przedstawionym. Nie idzie w kierunku taniej sensacji, nie próbuje przeskakiwać rekina - i chwała jej za to.

Oczywiście znalazłam coś, do czego mogę się przyczepić, a jest to wątek botanika Praksa. Dokonuje on bardzo ważnego odkrycia, pojawia się regularnie gdzieś do połowy książki, a potem znika. I nie mówię, że to zły wątek, ale naprawdę chciałabym się dowiedzieć, jaki miał wpływ na resztę bohaterów. Wystarczyłoby, żeby ktoś o tym wspomniał gdzieś pod koniec. Albo to zwykłe przeoczenie, albo autorzy świadomie zostawili tę sprawę na następny tom, co jednak byłoby w moich oczach decyzją dziwną. 

Szósty tom Expanse dał mi coś, czego nie miały poprzednie części: taki rodzaj emocji, który sprawił, że się wzruszyłam, i to dwukrotnie. Spokojnie można powiedzieć, że znam tych bohaterów od lat i jestem z nimi zżyta. Nic dziwnego więc, że w pewnych momentach przy wątkach Avasarali i Praksa łezka zakręciła mi się w oku...

Uważny czytelnik zauważy w Prochach Babilonu ciekawy easter-egg, mianowicie jeden z marsjańskich statków nazywa się Mark Watney. Jest to imię i nazwisko głównego bohatera Marsjanina Andy'ego Weira, więc czyżby obie książki działy się w tym samym uniwersum? Otóż niestety nie, szukałam informacji na ten temat i okazało się, że to tylko taki mały żarcik. Ale te książki pasują do siebie tak dobrze, że nic nie przeszkodzi mi myśleć o nich jak o jedności.

Rozumiem, jeśli komuś ta część nie spodoba się aż tak bardzo, jak mi, zwłaszcza jeśli jego ulubionym motywem w Expanse była protomolekuła i obcy. Tutaj te tematy praktycznie nie istnieją, całość kręci się wokół polityki - co jest moją ulubioną częścią tego uniwersum. Dodajmy do tego sporo scen batalistycznych i dostajemy bardzo dobrą space operę, której nie potrafię dać oceny innej niż 5/5.

Recenzje tomu pierwszego Przebudzenie Lewiatanastara i nowa.
Recenzja tomu drugiego Wojna Kalibana
Recenzja tomu trzeciego Wrota Abaddona
Recenzja tomu czwartego Gorączka Ciboli
Recenzja tomu piątego Gry Nemezis

poniedziałek, 30 września 2019

Nowe książki: wrzesień 2019


We wrześniu moje zakupy to głównie kontynuacje serii, które już mam, i pierwszy tom trylogii, którą znam i chciałam mieć już od dawna. Tak się jakoś złożyło, że wszystkie książki są utrzymane w ciepłej jesiennej tonacji kolorystycznej - to niezamierzone, ale wygląda bardzo ładnie.


Piąty tom cyklu Pola dawno zapomnianych bitew Roberta J. Szmidta to książka, wobec której nie mam szczególnie dużych oczekiwań. Końcówka poprzedniej części była rozczarowująca, ale kto wie, może Ostatnia misja Asgarda zatrze to niemiłe wrażenie. Ogólnie przecież ta seria nie jest zła i myślę, że warto ją kontynuować.


Krew świętego to trzeci tom Wielkich Płaszczy, porządnego cyklu fantasy, który jednak czasem bywa zabawny w sposób, którego autor raczej nie przewidział. Nie jest to nic wybitnego, jednak dwa pierwsze tomy zachęciły mnie wystarczająco, bym chciała poznać zakończenie tej historii.


A oto nowa miss mojej biblioteczki, czyli Zorza polarna, pierwszy tom trylogii Mroczne materie. To przepiękna książka, zachęcam was wszystkich, żebyście obejrzeli ją sobie dokładnie jeżeli będziecie tylko mieli taką możliwość będąc w jakiejś księgarni. Już wcześniej chciałam kupić sobie całość w poprzednim wydaniu, które również było całkiem ładne, ale stwierdziłam, że niedługo wychodzi serial i na pewno z tej okazji będzie wznowienie. Tak też się stało, a wydawnictwo MAG naprawdę się postarało tworząc to cudo. Swoją drogą zwiastun serialu również jest niesamowity i mam wrażenie, że będzie to hit.


I książka ostatnia, czyli Prochy Babilonu, szósty tom space opery Expanse. Poprzednia część zakończyła się w taki sposób, że już dosłownie za chwilę biorę się za czytanie tej kontynuacji. Jak zawsze przy okazji tego cyklu polecam również serial The Expanse, już niedługo zaczyna się czwarty sezon i na niego również nie mogę się doczekać.

niedziela, 29 września 2019

22/2019 Krótka historia czasu, Krótkie odpowiedzi na wielkie pytania, Stephen Hawking

 

Krótka historia czasu to już klasyczna pozycja literatury popularnonaukowej. Przedstawione w niej idee prezentują najnowsze odkrycia w dziedzinie badania wszechświata. Autor wykracza poza teorię względności, mechanikę kwantową i wielki wybuch, aby sięgnąć do tańca geometrii, który doprowadził do powstania wszechświata, krainy zjawiskowych zdarzeń fizyki cząstek elementarnych, w której materia zderza się z antymaterią. Ta fascynująca książka umożliwia poznanie ogromu przestrzeni międzygalaktycznej.
Opis z okładki Krótkiej historii czasu.
Stephen Hawking - człowiek legenda. Wybitny naukowiec i ikona popkultury w jednym. Większość osób go kojarzy, chociaż może nie wszyscy wiedzą konkretnie, czym się zajmował. Ja z racji ogólnego zainteresowania astrofizyką (oczywiście na podstawowym poziomie, nie jestem żadną ekspertką) znałam mniej więcej obszar zainteresowań badawczych Hawkinga i jego osiągnięcia, ale nie czytałam jeszcze żadnej jego książki. Teraz udało mi się to nadrobić, od razu pochłonęłam dwie z nich. To całkiem udane pozycje popularnonaukowe, jednak mam do nich pewne zastrzeżenia.

Obie te książki wyszły spod pióra jednej osoby i traktują właściwie o tym samym, ale jednak różnią się od siebie. Krótka historia czasu powstała wcześniej (pierwsze wydanie jest z roku 1988), ma formę wykładu, który po kolei przedstawia różne zagadnienia dotyczące budowy wszechświata. Krótkie odpowiedzi na wielkie pytania są, jak sama nazwa wskazuje, zbiorem pytań i odpowiedzi. Myślę, że ta druga forma jest bardziej przyjazna współczesnemu czytelnikowi i to właśnie tę książkę polecam, gdybyście mieli wybrać do przeczytania tylko jedną z nich. Krótka historia czasu jednak trochę się zestarzała i lepiej sprawdza się jako ciekawostka dla fanów tematu, niż jako pozycja mająca zafascynować młodą osobę nauką.

Okładka Krótkiej historii czasu podoba mi się bardziej, jest taka kosmiczna. Ale dlaczego mąż musiał kupić mi jedną w miękkiej, a drugą w twardej oprawie? Troszkę cierpię patrząc na to, jak nie do końca do siebie pasują. 
Hawking sporo miejsca poświęca swojemu ulubionemu tematowi, czyli czarnym dziurom. Na początku jego kariery istnienie tych obiektów nie było nawet ostatecznie potwierdzone, a teraz wiemy już o nich całkiem sporo, między innymi dzięki jego badaniom. Wielka szkoda, że nie dożył pierwszego zdjęcia czarnej dziury, na pewno bardzo by go ucieszyło.

Ogólnie rzecz biorąc przeczytałam obie te pozycje z zainteresowaniem (trochę większym w przypadku Krótkich odpowiedzi na wielkie pytania) i spokojnie mogę je polecić. Dam 4/5, ale jeśli miałabym wybrać tylko jedną książkę popularnonaukową, to byłaby to Nie mamy pojęcia, gdyż jest aktualniejsza i przystępniej napisana. Myślę też, że bardziej rozbudza zainteresowanie nauką wskazując obszary, w których jest jeszcze tyle do odkrycia, w przeciwieństwie do omawianych dziś przeze mnie książek, które pozostawiają mylne wrażenie, że wiemy już prawie wszystko.

wtorek, 10 września 2019

21/2019 Mitologia Halo. Przewodnik po uniwersum Halo


Poznaj historię uniwersum Halo. Po raz pierwszy masz okazję przeczytać kompletną kronikę tego niezwykłego świata - od czasów, gdy galaktyką władali tajemniczy Prekursorzy, aż po desperackie zmagania ludzkości z przytłaczającymi siłami Przymierza i Plagi. Mitologia Halo została napisana przez ekspertów 343 Industries i wzbogacona ponad pięćdziesięcioma zachwycającymi ilustracjami. To oficjalny przewodnik obejmujący przeszło dziesięć milionów lat historii. 
Opis z okładki książki.
Kupiłam tę książkę, bo jest ładna. Wcześniej miałam znikomy kontakt z uniwersum Halo, ograniczający się tylko do tego, że zasnęłam na pierwszym odcinku serialu, którego już później nie kontynuowałam. Ale jako, że lubię space opery (co można zauważyć śledząc tego bloga), stwierdziłam, że co mi szkodzi, jeśli treść mnie nie zainteresuje, to przynajmniej popatrzę sobie na ładne obrazki. No i jeszcze cena, za tę pięknie wydaną pozycję w twardej okładce zapłaciłam tylko 7,99. Kto by nie wziął, prawda?

Ależ to ładne, złoto, błysk i mat. Na pewno ta okładka będzie się rysować, ale na razie jest piękna. Ogólnie cała ta książka jest zaskakująco ciężka, robi dziwne wrażenie jak się ją pierwszy raz podniesie. 
Wspominałam o ilustracjach, i są one naprawdę oszałamiające, graficy odwalili kawał dobrej roboty. Większość z nich spokojnie mogłabym używać jako tapet na pulpit, lubię takie militarno space operowe scenki i zwykle takie sobie ustawiam (albo zdjęcia własnych kotów, w zależności od nastroju). Książka na pierwszy rzut oka jest albumem, ale znajduje się w niej zaskakująco dużo tekstu. Zgodnie z tytułem jest to rodzaj przewodnika, leksykonu, a ja niestety niezbyt przepadam za tą formą. 

To przykład typowej ilustracji z tej książki, scena batalistyczna w kosmosie utrzymana w niebieskiej, fioletowej lub szarej tonacji kolorystycznej. Lubię takie widoczki.
Czytałam Mitologię Halo jakby była podręcznikiem do historii alternatywnego wszechświata, więc nie była to pozycja zbyt porywająca. ogólnie staram się unikać tego typu książek. Raz skusiłam się na Silmarillion i było średnio... Świadomie nie czytałam Ognia i krwi Martina o dynastii Targaryenów, chociaż samą Pieśń lodu i ognia bardzo lubię. Poza tym mam też zastrzeżenia co do treści. Zdecydowanie zbyt często jak na mój gust space opera zamieniała się w operę mydlaną pełną pseudo dramatyzmu i powtarzalnych wydarzeń. Wiem, że wszystko to powstało na bazie gier komputerowych, które generalnie nie mają (jeszcze) skomplikowanych i wiarygodnych fabuł. Gracz bezpośrednio uczestniczy w wydarzeniach, bardziej się angażuje, w lepszych produkcjach może nawet dokonywać wyborów, dlatego też fabuły mogą być prostsze niż w przypadku książek i filmów, a i tak dobrze spełnią swoje zadanie. No i w grach dochodzi jeszcze problem kontynuacji, od których zwykle oczekuje się więcej tego samego - bo jeśli pierwsza część się sprzedała, to druga musi być podobna. I tak oto mamy uniwersum Halo, w którym cyklicznie dochodzi do wielkich, dramatycznych tragedii kończących się niemalże zagładą ludzkości. Lubię ten motyw i na pewno ruszyłby mnie, gdybym poznała tę historię jako powieść lub serial (dobry, dla odmiany). Niestety dostarczony w tak beznamiętnej formie nie zrobił na mnie większego wrażenia.

Jeśli ktoś lubi cieplejsze kolory, to takie ilustracje też się znajdą, zwykle przedstawiają starcia na powierzchni planet.
Jest jednak pozytywny wyjątek gdzieś w środku tej książki, czyli moment, w którym ludzkość walczy z Przymierzem. Mam wrażenie, że jest to najlepiej dopracowany konflikt w całej historii. Jeśli okazałoby się, że twórcy Halo wymyślili to na samym początku, nie byłabym zaskoczona. Czytałam ten fragment ze sporym zainteresowaniem, chociaż stylistycznie nie różnił się od reszty, więc musiało być w nim coś przyciągającego uwagę.

A ten akurat obrazek skojarzył mi się z Łotrem 1 i finałową walką na planecie Scarif. W Mitologii Halo mało jest zieleni, ta ilustracja jest wyjątkiem.
Dla fanów serii Mitologia Halo będzie przemiłym dodatkiem. Dla takich jak ja, którzy chcieliby wejść w to uniwersum, będzie czymś przydatnym, ale niekoniecznym. Niezainteresowani science fiction powinni trzymać się z daleka :) Ostatecznie daję tej pozycji 3/5 , bo spełniła swoje zadanie - mam teraz ochotę zobaczyć ten krótkometrażowy serial animowany (Czy tak się mówi? Może to po prostu zbiór krótkometrażówek?) miniserial Halo, który jest na Netflixie.

czwartek, 5 września 2019

20/2019 Mroczna Wieża. Rewlowerowiec. Bitwa o Tull, Człowiek w czerni, Stephen King

W swej wędrówce przez pustynię Mohaine ścigający człowieka w czerni Roland Deschain trafia do Tull. Nie jest mile widziany w tym mieście, w którym poza diabelskim zielem brakuje właściwie wszystkiego... a zwłaszcza litości. 
Gościnę - a także swoje łózko - ofiarowuje mu barmanka Allie. Kiedyś pewnie była piękna, ale teraz pozostała jej tylko blizna na twarzy i whiskey do znieczulania się. I tajemnica, którą powierzył jej człowiek w czerni, kiedy przybył do Tull i uzdrowił konającego od ziela trzydziestopięcioletniego starca. 
Opis z okładki Bitwy o Tull
To moje pierwsze komiksy od naprawdę bardzo, bardzo dawna... Zdarzyło mi się przeglądać marvelowego Venoma i Doktora Strange'a, ale to tak tylko przy okazji, więc uznaję, że się nie liczą. Te komiksy z cyklu Mroczna Wieża były już świadomym wyborem i przeczytałam je uważnie.

Komiks jest zwykle owocem pracy wielu ludzi, i tak też jest w tym przypadku. W tytule uwzględniłam tylko Stephena Kinga, bo to jego nazwisko jest eksponowane na okładce - prawdopodobnie po to, by zwiększyć sprzedaż. Odpowiada on za koncepcję literacką i kierownictwo wykonawcze, czegokolwiek by to nie oznaczało. Scenariuszem, redakcją i ilustracjami zajmowali się inni, ale nie będę ich wszystkich wymieniać, bo litania nazwisk byłaby długa.

Niezbyt czuję się na siłach, by oceniać to nowe dla mnie medium jakim jest komiks, ale i tak postaram się to zrobić. Fabularnie cały cykl komiksów o Rewolwerowcu zaczyna się w młodości Rolanda i jest prequelem książkowej Mrocznej Wieży. Jednak te pierwsze numery są trudno dostępne, w necie osiągają spore sumy, a ja na razie nie wygrałam w lotka, więc nieprędko je zdobędę. Te dwie części kupiłam po dziesięć złotych za sztukę, czyli w niezłej promocji. W tym momencie serii komiksy dogoniły już książki Bitwa o Tull to początek Rolanda (czyli pierwszego tomu Mrocznej Wieży), a Człowiek w czerni jest jego zakończeniem. Pomiędzy nimi jest luka, jeszcze jeden komiks Przydrożny zajazd, ale go nie mam :( Niemniej fabula była mi znana, co trochę ułatwiło mi odbiór. Jednak pierwsze minuty i tak były trudne, mózg musiał mi się przyzwyczaić do nowego medium. I tak łapałam się na tym, że najpierw czytałam tekst, a potem oglądałam ilustracje, bo nie mogłam ich ogarnąć na raz. Na szczęście im dalej, tym szło mi lepiej, i nie mam zamiaru na to narzekać.

A to jedna z alternatywnych okładek do Człowieka w czerni, która podobała mi się bardziej niż ta ostateczna. Na końcu każdego tomu zamieszczono ich po kilka, według mnie to świetny pomysł.
Co do ilustracji, to oceniam je bardzo pozytywnie. Często było tak w Empiku, że stałam przy tej półce z komiksami, przeglądałam je i chciałam coś kupić, ale oprawa graficzna mnie odrzucała. Mangi - niezbyt, Marvel - też nie, Wiedźmin - paskudny jak nieszczęście, chociaż podobno fabularnie fajny. Mroczna Wieża pod tym względem podpasowała mi od razu, zwłaszcza te plansze pokazujące krajobrazy rodem z Dzikiego Zachodu. No może twarze bohaterów mogłyby być odrobinę ładniejsze, ale to taka brudna konwencja, ostatecznie to kupuję.

Ostatnio mam fazę na Johnny'ego Casha, więc ta kwestia mnie ubawiła :) Tak na marginesie polecam film Spacer po linie, który jest biografią tego ciekawego artysty.
4/5, czyli całkiem dobrze - tak właśnie widzę te komiksy (z zaznaczeniem, że Człowiek w czerni podobał mi się odrobinę bardziej). Chciałabym częściej sięgać po to medium, bo wiem, że warto, że można znaleźć tam ciekawe i wartościowe rzeczy, jednak z moją awersją do niektórych stylów graficznych może być ciężko. Ostatnio znalazłam całkiem fajnego Batmana, więc coś rusza się w tym temacie - chociaż na razie jest on na samym końcu listy rzeczy do przeczytania, więc jego recenzja pojawi się zapewne gdzieś za rok :)

sobota, 31 sierpnia 2019

Nowe książki: sierpień 2019



W tym miesiącu u mnie bardzo komiksowo: mam komiks z Batmanem i biografię Stana Lee, chyba najbardziej znanego twórcy Marvela. DC i Marvel trochę się nie lubią, dlatego też postawiłam je na innych półkach, żeby się nie pogryzły :)

Książkę o Stanie Lee polecała mi koleżanka, zbierała też same dobre opinie w internecie, dlatego też cieszę się, że ją mam. A komiks o Batmanie to moja kolejna próba powrotu do tego medium. Jestem własnie w trakcie czytania moich wcześniejszych nabytków z cyklu Mroczna Wieża i jest nieźle. Zdecydowałam się na tego konkretnego Batmana ze względu na jego oprawę graficzną - ilustracje niezwykle mi się spodobały, zresztą wrzucam tu niżej przykładowe zdjęcia. Podobno fabułę też ma dobrą, to klasyczne starcie Batmana i Jokera. Dla takiej nowicjuszki jak ja to nawet lepiej.

Już sama okładka robi dobre wrażenie, taki poważny, posągowy Batman się na mnie gapi. Słynna jaskinia Batmana też wygląda tak, jak powinna; mrocznie i futurystycznie zarazem, a takim batmobilem mogłabym jeździć po mieście (tam, gdzie nie ma progów zwalniających oczywiście). Kobieta-Kot za to ma całkiem ciekawy kostium, jakby przed chwilą skończyła walkę z Wolverine'm :)



wtorek, 27 sierpnia 2019

19/2019 Wielkie Płaszcze, Sebastien de Castell (tomy I-II)

Król nie żyje, Wielkie Płaszcze rozwiązano, a Falcio val Mond i jego towarzysze Kest i Brasti skończyli jako straż przyboczna szlachcica, który na domiar złego nie chce im płacić. Ale mogło być gorzej – ich chlebodawca mógłby leżeć martwy, podczas gdy oni musieliby bezradnie patrzeć, jak zabójca podrzuca fałszywe dowody wikłające ich w morderstwo. Chwileczkę… Przecież to właśnie się zdarzyło! 
W najbardziej zepsutym mieście świata zawiązuje się spisek koronacyjny, a to oznacza, że wszystko, o co walczą Falcio, Kest i Brasti, może lec w gruzach. Jeśli tych trzech zechce przeciąć intrygę, ocalić niewinnych i wskrzesić Wielkie Płaszcze, będą musiały wystarczyć im rapiery w dłoniach i obszarpane skórzane odzienie. Dziś bowiem każdy arystokrata jest tyranem, każdy rycerz – bandytą, a jedyne, czemu można ufać, to ostrze zdrajcy.
Opis z okładki Ostrza zdrajcy
Pierwsze skojarzenie z tym cyklem to oczywiście Trzej muszkieterowie, i w sumie można powiedzieć, że jest ono częściowo trafne. Jest tu organizacja militarna działająca na rozkaz króla, która popada w nielaską, dużo pojedynków, walk i pościgów, a także (niestety) dość prosty świat, w którym przeważa czerń i biel, a na odcienie szarości zostało niewiele miejsca.

Czytając Wielkie Płaszcze porównywałam je sobie do Archiwum Burzowego Światła Sandersona i to porównanie wypadło dość słabo... Świat u Sandersona jest o wiele bardziej realistyczny, żyje i ma wpływ na zachowanie postaci. Tutaj nie dość, że mamy do czynienia z generycznym światem fantasy opartym na XVII wieku, to jeszcze czuć w nim fałsz, jakby był tylko kartonową dekoracją. Zwłaszcza w pierwszym tomie pojawiły mi się jakieś zgrzyty, nie do końca potrafię je nazwać, ale czuję, że coś poszło nie tak.

Większość postaci to chodzące symbole składające się z kilku cech, ale to akurat jakoś specjalnie mi nie przeszkadza. Najgorsze jest to, że gra ciągle toczy się o wysoką stawkę, ciągle jest tragicznie i patetycznie, odważnie i honorowo. Lubię patos, ale nie w takiej ilości. Brakuje wentylu bezpieczeństwa, luźniejszych wątków, dzięki którym chociaż na chwilę zelżeje napięcie. Niby jeden z głównych bohaterów jest śmieszkiem i często żartuje (głównie o zabijaniu rycerzy), ale ten humor do mnie nie trafia, więc nie spełnia swej roli.

Poza tym książki są całkiem spoko. Czytałam je szybko i że sporym zainteresowaniem (chociaż wiadomo było, że nikt z pierwszego planu nie zginie, nieważne ile razy znajdzie się w niebezpieczeństwie). Świat może  nie jest specjalnie oryginalny, ale ma ciekawe elementy: świętych i bogów, którzy czynnie biorą udział w wydarzeniach. Pojawia się też magia, na razie bliżej nie sprecyzowana, oraz wielki koń, czyli fantastyczne stworzenie większe i wytrzymalsze od zwykłych rumaków, dodatkowo obdarzone inteligencją. Sama fabuła jest ok. Trzech członków królewskiej organizacji rozpaczliwie próbuje zachować resztki starych praw, chociaż króla już dawno nie ma, a świat poszedł naprzód, i to bynajmniej nie w dobrym kierunku. Sytuacja jest niewesoła, ale za chwilę może zrobić się jeszcze gorzej, do czego Wielkie Płaszcze postarają się nie dopuścić. Do końca serii zostały jeszcze dwa tomy i jestem szczerze ciekawa jak całość się zakończy.

Ilustracje na okładkach książek wprowadzają czytelnika w błąd. Te powiewające peleryny wyglądają imponująco, ale książkowe płaszcze absolutnie takie nie są. To długie skórzane kurtki dodatkowo wzmocnione kościanymi płytkami z mnóstwem wewnętrznych kieszeni na użyteczne pierdoły. Czemu nie dało się zrobić ilustracji z czymś takim - nie wiem. Przecież też wyglądałyby dobrze. Cóż, oryginalne wydanie ma te same okładki, więc to nie nasze wydawnictwo tak zaszalało. Jednak literówki i błędy ortograficzne to już wyłączna zasługa wydawnictwa Insignis. Zwykle staram się nie zwracać uwagi na drobne potknięcia, bo mogą zdarzyć się każdemu, ale tutaj błędy naprawdę ostro dawały po oczach.

Ostrze zdrajcy i Cień rycerza zasługują w mojej opinii na 4/5. Może nieco na wyrost i na zachętę, ale widzę tendencję zwyżkową. Drugi tom jest lepszy od pierwszego, wreszcie pojawiły się postaci o bardziej skomplikowanej motywacji i niejednoznacznej moralności. Mam dobre przeczucia co do kontynuacji, na tyle dobre, że postanowiłam dokupić przy najbliższej okazji pozostałe dwie części cyklu  i się z nimi zapoznać.

środa, 21 sierpnia 2019

18/2019 Nikt, Magdalena Kozak (Wampiry w ABW tom III)


Czasami trzeba po prostu być NIKIM, by coś znaczyć. 
Dla Vespera nie ma już miejsca ani pośród nocarzy, ani renegatów. Zasady rządzące światem wampirów runęły w obliczu nowego zagrożenia. Ludzkość otwiera oczy...  
W starciu z ogarniętymi religijnym szałem watykańskimi, nocarze są bezradni. Nie potrafią zabijać ludzi. Jedyny ratunek w renegatach i ich przerażającym instynkcie drapieżców. Ale nie! Ciemna strona Nocy nie rozmawia z Jasną! Krwawe akcje jednostek specjalnych to początek rozpaczliwej walki o przetrwanie.  
Dawni towarzysze broni przeklęli Vespera. Jednak nawet na dnie rozpaczy, pośrodku morza nienawiści i w bagnie pogardy może zakiełkować ziarno nadziei. Koniec może być także początkiem... 
Opis z lubimyczytac.pl
Po roku przerwy powróciłam do tej polskiej serii o wampirach, która dała mi wiele radości. Ten tom miał być pierwotnie zakończeniem trylogii, ale autorka postanowiła dopisać jeszcze czwarty, który też oczywiście przeczytam. Niestety Nikt nie dorównał poziomem poprzednim częściom, ale nie było tragedii. Mam jednak wrażenie, że tak historia lepiej sprawdziłaby się jako dylogia  - zakończenie trzeciej części byłoby wtedy epilogiem.

Mama wrażenie, że autorka miała mocny pomysł właśnie na samo zakończenie, ale tak średnio wiedziała czym wypełnić resztę książki, więc fabuła nie jest płynna, a Vesper użala się nad sobą o wiele za długo - aczkolwiek i tak było to zabawne. Finał książki jest mega przewidywalny, ale pasuje idealnie. Mam wrażenie, że jakikolwiek inny wybór fabularny byłby bez sensu. Główne starcie zbrojne też wywołało kilka uwag krytycznych. Walka na wydmach z użyciem magii nie wyszła aż tak fajnie, Magdalena Kozak zdecydowanie lepiej radziła sobie z opisywaniem zwykłych strzelanin w industrialnych lokacjach.

Ale największą wadą powieści jest to, jak zostały w niej potraktowane postaci kobiece (wszystkie dwie, normalnie oszałamiająca liczba). Obie są tu płaczącymi mamejami uwikłanymi w wątki miłosne, które nie mają żadnego znaczenia dla fabuły i spokojnie można byłoby je wyciąć. I co najgorsze - za jedną z pań decyzję odnośnie wyboru partnera podejmuje główny bohater, bo przecież on wie lepiej, co będzie dla niej najlepsze - jakże ja nienawidzę tego typu rozwiązań fabularnych.

Z tych względów Nikt dostanie ode mnie 3/5, czyli o jeden punkt mniej niż poprzednie części. Było lekko i zabawnie, ale bez mięsistej fabuły, która wypełniłaby te ponad trzysta stron. Nie skreślam jednak serii, bo mało jest ciekawych rzeczy o wampirach, a po polsku to już w ogóle, więc kiedyś na pewno przeczytam tom czwarty.

Recenzja tomu I - Nocarz
Recenzja tomu II - Renegat