piątek, 29 listopada 2019

28/2019 Saga o wiedźminie, Andrzej Sapkowski (tomy I-V)


Bo Wiedźmin to dla mnie jest TA książka, ta jedyna, na którą trafiłam w idealnym momencie, która niepodzielnie zawładnęła moją wyobraźnią. Nie potrafię powiedzieć ile razy ją czytałam, myślę że z pięć, może siedem. Bywało, że wracałam do Sagi dwa razy w roku, albo podczas wizyty w bibliotece brałam dodatkowo losowy tom, bo stał na półce i rzucał się w oczy. Byłam w stanie dokładnie określić, co dzieje się w poszczególnych częściach, przypomnieć sobie wszystkie wydarzenia po kolei. Pamiętałam imiona większości bohaterów i już prawie wydawało mi się, że rozumiem politykę wiedźmińskiego uniwersum, którą Sapkowski opisał dość mętnie i mało szczegółowo ( w porównaniu chociażby z taką Grą o tron).  I wtedy wciągnęłam się głębiej w fantastykę, zaczęłam nadrabiać klasyków, czytać inne wielotomowe historie. Wiedźmin poszedł w odstawkę. Teraz, po jakiś dziesięciu latach przerwy, widzę, że to był błąd.

Bo do Sagi warto było wrócić. Wciąż śmiałam się i wzruszałam w tych samych momentach. Przypomniało mi się, jak kiedyś, w czasach bez internetu w domu, wypisywałam sobie do zeszytu co ciekawsze cytaty - teraz uśmiechałam się na ich widok. Nadal uważam, że ten cykl powinien nazywać się Saga o Ciri, bo ona jest tu główną bohaterką i, co za tym idzie, najważniejszą postacią. I tutaj muszę wyrazić kolejną (po tym, że wolę powieści od opowiadań) mało popularną opinię: bardzo lubię Ciri. Nawet wtedy, gdy robi głupoty, bo pamiętam jak to jest mieć te naście lat i odwalić czasem coś naprawdę beznadziejnego. Więc ja Ciri lubię i od zawsze jej kibicowałam, ale mój najukochańszy wątek to drużyna Geralta, a zwłaszcza Regis, najlepszy wampir popkultury. Pod tym względem nie jestem już dziwadłem, bo mnóstwo ludzi uwielbia Regisa. Tym razem zwróciłam też większą uwagę na Milvę i spodobała mi się jakby bardziej. Wszystkie te przemądrzałe czarodziejki mogą się przy niej schować. Okazało się też, że jest w tej książce epizodyczny wątek, na który wcześniej nie zwróciłam uwagi. Gdzieś tam w tle, w środkowych tomach, przewija się sprawa kradzieży sześciu tysięcy wojskowych nilfgaardzkich łuków. Robi się z tego niemała afera, mimochodem dowiadujemy się, że ludzie są w związku z tym przesłuchiwani, ale ostatecznie nie wiemy, czy sprawcy za to odpowiedzą, A szkoda, byłoby miło, gdyby ktoś w ostatnim tomie wspomniał o finale tej historii.

Geralt pilnuje! I prawidłowo, bo wydałam mnóstwo kasy na to kultowe białe wydanie. A jak trudno było to cholerstwo kupić... 
Poinformuję jeszcze dla porządku, że gdyby ktoś chciał przypomnieć sobie fabułę bez ponownego czytania tych wszystkich powieści, to ma ku temu wspaniałą okazję: twórczynie podcastu Czytu Czytu właśnie są w trakcie omawiania poszczególnych tomów (w momencie powstawania tej notki został im jeszcze ostatni). Można je znaleźć na You Tubie, Spotify i różnych aplikacjach podcastowych. I nie, nie płacą mi za reklamę, po prostu lubię ich posłuchać, nawet jeśli nie zawsze się z nimi zgadzam.

Czy ja mogę się do czegoś w Wiedźminie przyczepić? Wiem, czego czepiają się inni, rozumiem to, ale te wady absolutnie w niczym mi nie przeszkadzają. To tak jak z tym narzekaniem na dłużyzny u Kinga: niektórzy przewracają strony i omijają opisy, dla innych jest to esencja powieści. Ja się u Sapkowskiego czepić niczego nie mogę, nie jestem w stanie dać Sadze o wiedźminie mniej niż 5/5, i to z takim ogromnym serduszkiem 

poniedziałek, 18 listopada 2019

27/2019 Ostatnie życzenie, Miecz przeznaczenia, Andrzej Sapkowski


Ustalmy to jasno na samym początku: jestem jedną z tych nielicznych fanek Wiedźmina, która woli sagę od opowiadań. Nie jakoś specjalnie bardziej, ale gdybym miała wybierać, to zawsze na pierwszym miejscu postawię te pięć powieści z dziwnym zakończeniem. Oczywiście opowiadania są świetne, niektóre wręcz genialne, ale trafiają się niewypały, np. Okruch lodu. Serio, jeśli jesteście przekonani o absolutnym geniuszu Wiedźmina, to weźcie do ręki Miecz przeznaczenia, odszukajcie to opowiadanie i przyjrzyjcie się dokładnie temu, jak postaci do siebie mówią (a raczej przemawiają). Denerwujące jest też ciągle powtarzanie tytułu w Granicy możliwości. Ok, to jest fajne, jeśli gdzieś w treści opowiadania ten tytuł padnie, ale w tym przypadku Andrzej Sapkowski chyba przegrał jakiś zakład i musiał go wrzucić na praktycznie każdą stronę.

I to tyle jeśli chodzi o minusy. Jak widzicie, nie wytknęłam ich jakoś szczególnie dużo, bo generalnie Wiedźmina uwielbiam i nie potrafię go bardzo krytykować. Jak większość zapewne wie, wszystko zaczęło się w 1986 roku od jednego opowiadania o łowcy potworów wysłanego na konkurs, na którym zajęło trzecie miejsce. Teraz Wiedźmin to osiem książek przełożonych na kilkanaście języków, antologia opowiadań, ukraińska cyberpunkowa wariacja w temacie, hitowe gry komputerowe, komiksy, musical, film fanowski, słynna rodzima ekranizacja, nadchodząca serialowa adaptacja od Netflixa. I na pewno jeszcze o czymś zapomniałam. Coś takiego można określić tylko w jeden sposób: to fenomen popkulturalny. Nasz swojski, polski (nie słowiański, słowiańskości w nim jak na lekarstwo) wiedźmak zawojował już cały świat. Kiedy pierwszy raz go czytałam, gdzieś koło 2000 - 2001 roku, nawet nie pomyślałam, że to się tak skończy. Zresztą co ja piszę, jaki koniec. To uniwersum ma taki potencjał, że o końcu jeszcze długo nie usłyszymy.

Nie będę rozwodzić się nad fabułą, zainteresowanych odsyłam w dwa miejsca: na blog Mistycyzm Popkulturowy, na którym autor rozkłada opowiadania na czynniki pierwsze; oraz do podcastu Czytu Czytu, gdzie autorki omawiają kolejne tomy opowiadań i sagi. O siebie dodam tylko, że jednak wolę opowiadania z pierwszego tomu, w drugim nie podszedł mi już wspomniany wcześniej Okruch lodu i Trochę poświęcenia.

Ta notka nie jest recenzją, a raczej zbiorem moich luźnych (jeszcze luźniejszych niż zwykle) przemyśleń na temat Wiedźmina. Oczywiście wystawię tym książkom ocenę, i oczywiście będzie to 5/5. Myślę, że teraz jest idealny moment na powtórną lekturę przygód Geralta, Yennefer i Ciri, ewentualnie na pierwsze spotkanie z tymi postaciami - do czego serdecznie zachęcam, zwłaszcza, jeśli ktoś lubi fantasy, a jakimś cudem jeszcze Wiedźmina nie czytał.

czwartek, 7 listopada 2019

26/2019 Zorza polarna, Philip Pullman (Mroczne materie tom I)


W Zorzy polarnej poznajemy Lyrę Belaquę, sierotę z równoległego świata, w którym nauka, teologia i magia splatają się ze sobą. Lyra i jej dajmon w zwierzęcej postaci mieszkają - na wpół dzicy i beztroscy - wśród akademików oksfordzkiego Kolegium Jordana. Kiedy Lyra wyruszy na poszukiwanie uprowadzonego przyjaciela, odkryje złowieszczą intrygę, w której główną rolę odgrywają porwane dzieci, a jej wyprawa przerodzi się w pogoń za zrozumieniem tajemniczego zjawiska zwanego Prochem. Los zawiedzie ją na skute lodem ziemie Arktyki, gdzie władzę sprawują klany wiedźm, a niedźwiedzie polarne toczą wojny. Niezwykła podróż Lyry będzie miała poważne konsekwencje wykraczające daleko poza granice świata, który zamieszkuje.
Opis z okładki książki (z poprawioną literówką, która jakimś cudem się tam znalazła)
Od jakiegoś czasu chciałam wrócić do tej trylogii. Wydawnictwo MAG właśnie wypuściło przepiękne wznowienie, które oczywiście musiałam mieć. Okładka tej nowej Zorzy polarnej to istne dzieło sztuki, ale książka ma swoje problemy, a właściwie jeden duży problem: tłumaczenie. 

Moje pierwsze spotkanie z tymi książkami miało miejsce parę ładnych lat temu, jeszcze przed filmową adaptacją z 2007 roku. Nie pamiętam, kto tłumaczył tamto wydanie, ale na pewno był to ktoś inny. Wiadomo, że zwykle ma się sentyment do tego tłumaczenia, które poznało się jako pierwsze (dlatego jestem team Chyżwar, Dzierzba może się schować), ale w tym przypadku nowa wersja wydaje mi się zwyczajnie gorsza. Nie będę tu przytaczać wszystkich momentów, w których coś mi zazgrzytało (chociaż mam je wypisane na wcale nie takiej małej karteczce), podam jeden: Grobale. Jeśli czytaliście kiedyś Mroczne materie, to na pewno kojarzycie tę nazwę. Grobale to owiani złą sławą, grasujący po całym kraju porywacze dzieci. Nazwa kojarzy się z czymś obrzydliwym i przerażającym, ciekawie nawiązuje też do Generalnej Rady Oblacyjnej, kościelnej organizacji, która za tym wszystkim stała. W nowym wydaniu Grobale stali się prostymi, pozbawionymi wyobraźni Pożeraczami. Przepadła cała groza i powiązanie z Radą. Szkoda, wielka szkoda.


Ta zakładka pasuje idealnie. Jednak miałam z nią pewien problem...

Poza dyskusyjną kwestią tłumaczenia Zorza polarna jest taka, jak ją zapamiętałam, czyli to wciąż wielowymiarowa, pełna magii opowieść, którą można interpretować na wiele sposobów. Ja widzę tam głównie ostrzeżenie przed wielkimi instytucjami, które za wszelką cenę będą chciały utrzymać monopol na prawdę, ich prawdę, dla nich korzystną. Pierwszym skojarzeniem są różnego rodzaju kościoły i związki wyznaniowe, ale spokojnie można to rozszerzyć także na systemy polityczne i wielkie korporacje. Ważny jest też temat dojrzewania, szczególnie bliski młodszym czytelnikom, którzy właśnie są w trakcie tego trudnego i nierzadko burzliwego procesu.

BŁYSZCZĄCY FRĘDZELEK, MUSIMY GO ZAMORDOWAĆ! - taki był tok myślenia moich kotów w trakcie robienia zdjęć. Zwłaszcza Tarkin - ten czarny - bardzo chciał poćwiczyć polowanie właśnie na mojej zakładce.
Aż do ponownego przeczytania Zorzy polarnej żyłam w przekonaniu, że akcja tej książki rozgrywa się w alternatywnym, bardziej steampunkowym XIX wieku. Ale okazało się, że to czasy bardziej nam współczesne. W książce budynek z połowy XIX w. jest już uważany za dość stary. Wspomniana została powódź w '53 (1953? Najprawdopodobniej tak), w trakcie której lord Asriel ratuje tonącego chłopca. W trakcie trwania powieści bohater ten ma około czterdziestki, a od powodzi minęło już trochę czasu. Myślę, że aktualna data to mniej-więcej 1970. Wspomniane są elektrownie atomowe, panele słoneczne, metro (wspaniale nazwane koleją chtoniczną, sprawdziłam stare wydanie i wychodzi na to, że jest to rzecz, która się nowemu tłumaczowi udała nadzwyczajnie), nawet coś w rodzaju komputera. Teraz nie mam przed oczami jedynie steampunku i epoki wiktoriańskiej, lecz elementy tej stylistyki wymieszane z modernizmem.

Niektórzy twierdzą, że Mroczne materie są przeznaczone głównie dla młodszego odbiorcy, ale ja się z tym nie zgadzam. Owszem, książkę może przeczytać dwunastolatek i będzie zadowolony - o ile lubi fantasy. Jednak z wiekiem widzi się w niej więcej poziomów, na które wcześniej nie zwróciło się uwagi. Cieszę się bardzo, że wróciłam do niej po latach, i jednocześnie zastanawiam, jak teraz odbiorę zakończenie trylogii... Coś mi mówi, że może podobać mi się jeszcze bardziej. Zorza polarna dostaje 5/5, polecam ją bardzo (serial zresztą też, na razie wyszedł tylko jeden odcinek, ale wygląda on obłędnie dobrze) i idę oczekiwać na wydanie kolejnych tomów.