czwartek, 31 grudnia 2020

Nowe książki: grudzień 2020

 


Takie tam grudniowe zdobycze: dwie książki, które mocno chcę przeczytać. Co prawda z obu narobiłam już sobie masę spoilerów, ale nie jestem tym typem człowieka, któremu to jakoś specjalnie przeszkadza. Obie książki są bardzo ładnie wydane. Wydawnictwo Vesper wydało Abominację zgodnie ze swoim standardem, czyli w dużym formacie, z twardą oprawą, porządnym papierem i interesującą okładką. Ballada ptaków i węży może nie jest aż tak super, ale miękka okładka przynajmniej ma skrzydełka, a w środku znajdują się ciekawe elementy graficzne, które na pewno pokażę w recenzji.

Abominacja bardzo mnie ciekawi po świetnym Terrorze tego samego autora. Wiem, że końcówka jest kontrowersyjna i niektórym się nie podobała, ale daję tej książce szansę, sama się przekonam, ile jest warta.

Ballada ptaków i węży to prequel Igrzysk śmierci, które całkiem lubię. Koleżanka czytała ją zaraz po premierze i nie narzekała jakoś specjalnie, więc żywię nadzieję, że i mi się spodoba.

niedziela, 13 grudnia 2020

21/2020 Utracone gwiazdy, Claudia Gray


Osiem lat po upadku Starej Republiki Imperium Galaktyczne panuje w całej znanej galaktyce. Opór wobec Imperium został niemal całkowicie stłumiony. Jedynie kilku odważnych przywódców, takich jak Bail Organa z Alderaana, ma jeszcze odwagę otwarcie sprzeciwiać się Imperatorowi Palpatine’owi. 
Po latach oporu wiele światów na obrzeżach Zewnętrznych Rubieży skapitulowało. Z podbojem każdej kolejnej planety Imperium jeszcze bardziej rośnie w siłę. Jego macki dosięgnęły wreszcie leżącej na Zewnętrznych Rubieżach planety Jelucan, na której młodego arystokratę Thane’a Kyrella i wieśniaczkę Cienę Ree łączy wspólne zamiłowanie do pilotażu. Gdy oboje dostają się do Akademii Imperialnej, są przekonani, że właśnie ziściły się ich najskrytsze marzenia. Kiedy jednak Thane na własne oczy doświadcza przerażających metod, które Imperium stosuje, by utrzymać w galaktyce rządy silnej ręki, zaczyna wątpić w słuszność własnych decyzji. 
Zgorzkniały i pozbawiony złudzeń, dołącza do rosnącego stopniowo w siłę Sojuszu Rebeliantów… zmuszając Cienę do dokonania wyboru między lojalnością wobec Imperium a uczuciem do człowieka, którego znała od dziecka. 
Czy stojący teraz po przeciwnych stronach barykady przyjaciele odnajdą sposób, by być razem? Czy ich wierność wobec przyświecających im celów poróżni ich, bezpowrotnie dzieląc galaktykę?

Opis z okładki książki. 

Utracone gwiazdy to solidna starwarsowa opowieść rozgrywająca się mniej-więcej równolegle do epizodów IV - VI. Skupia się na losach dwójki przyjaciół rozpoczynających karierę w Imperialnej Armii. Oboje są pełni zapału i marzą o pilotowaniu statków kosmicznych, ale rzeczywistość okazuje się nieco bardziej skomplikowana, niż im się wydawało, i zmusza ich do weryfikacji poglądów.

Przeczytałam tę książkę szybko i ze sporym zainteresowaniem, bo jest napisana sprawnie, a fabuła wciąga. Nie jest to jednak pozycja idealna, ale wszelkie uwagi to wyłącznie moja wina - nie należę do grupy docelowej i pewne rzeczy nie do końca mi pasowały. Widać, że Utracone gwiazdy były pisane dla starszych nastolatków. Młodzi bohaterowie zachowują się tak właśnie po nastolatkowemu, co jeszcze mi nie przeszkadzało, bo byli w takim wieku, że jak najbardziej mogli być emocjonalni w działaniach i radykalni w poglądach, ale dlaczego narracja ciągle musiała to podkreślać? W pewnym momencie miałam już tego odrobinę dość. 

Druga sprawa to zakończenie. Spodziewałam się czegoś bardziej dramatycznego, a to, co dostałam, było "zaledwie" słodko-gorzkie. Aż się prosiło dodać tu szczyptę tragizmu, ale autorka postawiła na bezpieczniejsze rozwiązanie. Ok, wyszło dobrze, ale mimo wszystko poszłabym krok dalej. A może to tylko mój ostatnio dziwny nastrój objawiający się wisielczym humorem i zamiłowaniem do smutnych piosenek dał o sobie znać? Mogło tak być...

Co na duży plus: zdecydowanie przedstawienie codziennego życia w wojsku Imperium. Ja się jeszcze z tym nie spotkałam, więc byłam zainteresowana. Nauka w Akademii Imperialnej została opisana dość skrótowo, ale w taki sposób, że jestem sobie w stanie ją wyobrazić bez trudu. Podobały mi się też sposoby, w jaki ludzie wciąż wierni Imperium próbowali sobie zracjonalizować jego zbrodnicze działania, chociaż widzieli, że ma to coraz mniej sensu. Takie drugoplanowe smaczki, ale robią klimat.

Utracone gwiazdy są książką udaną i wartą przeczytania, ale raczej dla fanów Gwiezdnych Wojen, a nie dla kogoś, kto w ogóle nie zna uniwersum. Myślę, że nie będzie to dobry punkt wejścia, bo jest na to trochę za mało uniwersalna. Wspominałam już, że zawiera sporo nawiązań do filmów, więc ich znajomość poszerza odbiór powieści. Ja bawiłam się na tyle dobrze, że ocenię ją na 4/5, zwłaszcza że zostałam nieco zaskoczona w końcówce - a zaskoczenie jest zawsze mile widziane.

wtorek, 1 grudnia 2020

20/2020 Sześć światów Hain, Ursula K. Le Guin


Książka ta jest zbiorem sześciu powieści, więc ciężko byłoby mi napisać na jej temat jedną wspólną recenzję. Postanowiłam więc poświęcić parę zdań każdej historii, a później całość podsumować. W tym krótkim wstępie nadmienię jeszcze, iż niektóre powieści czytałam wcześniej, więc mniej więcej wiem, czego mam się spodziewać po autorce, ale niektóre będą dla mnie zupełną nowością.

Świat Rocannona

Opowieść o badaczu uwięzionym na obcej planecie, który trafia na bazę wroga zagrażającego nie tylko Lidze Wszystkich Światów, która go tu przysłała, lecz również lokalnym rozumnym rasom, które wciąż pozostają na niskim poziomie technologicznym i nie mogą się same obronić. Czytając to miałam bardzo mocne skojarzenia z różnymi serialami z uniwersum Star Treka, a konkretnie z motywem nawiązywania pierwszego kontaktu zgodnie z zasadami Pierwszej Dyrektywy. Tutaj jednak akcja dzieje się wolniej, główny bohater może liczyć tylko na siebie i nowo poznanych lokalnych sojuszników, a jedyne, co może zrobić, to wezwać pomoc. Za to mocno skupiamy się na nim samym i przemianie, która w nim następuje pod wpływem traumatycznych wydarzeń. Bardzo lubię zagadnienie pierwszego kontaktu, więc Świat Rocannona całkiem mi się spodobał.

Planeta wygnania

To jedna z tych historii, które znałam już wcześniej, ale okazało się, że wcale tak dobrze jej nie pamiętam. To opowieść o ludziach, którzy setki lat temu założyli kolonię na słabo rozwiniętym świecie z surowym klimatem przypominającym ten z Westeros, ale z niejasnych przyczyn tracą kontakt z rodakami i są zdani tylko na siebie. Tu również unosi się duch Star Treka oraz melancholia, dużo melancholii. Dużą rolę gra tu historia miłosna, która absolutnie w niczym mi nie przeszkadzała, chociaż zwykle takie wątki mnie męczą. Na duży plus dwie ciekawe sprawy: zbliżający się wielkimi krokami gwałtowny koniec jednej cywilizacji przedstawiony niejako w kontrze do rozłożonego w czasie, lecz równie nieuchronnego wymierania innej cywilizacji. Na szczęście ten melancholijny klimat końca czasów zostaje przełamany całkiem optymistycznym zakończeniem, i za to duże brawa.

Miasto złudzeń

Mężczyzna budzi się w środku lasu i nie pamięta niczego ze swego życia. Okazuje się również, że ludzie, którzy mu pomogli, wyglądają całkiem podobnie, ale jednak inaczej, jakby należeli do innego gatunku... Tego nie znałam, a wielka szkoda, bo jest to bardzo dobra powieść. Idealnie nadawałaby się (jak zresztą wszystkie z tego zbioru) na miniserial. W tym przypadku trochę zmieniłabym chronologię i zaczęła od środka, wcześniejsze wydarzenia przedstawiając jako retrospekcje, których prawdziwości główny bohater nie byłby pewien. Bo właśnie na tym polega cała ta książka: co jest prawdą, co kłamstwem? Kto jest prawdziwym przyjacielem, a kto tylko udaje? Niestety fabuła jest poprowadzona w ten sposób, że ani przez chwilę nie miałam co do tego wątpliwości, więc chętnie bym to bardziej zagmatwała. A stawka jest duża - zła decyzja może oznaczać zagładę całej planety. Jedną z największych zalet Miasta złudzeń jest klimat: zaczyna się powoli, postapokaliptycznie, trochę smutno, a potem wydarzenia nabierają dużej, wręcz międzyplanetarnej skali. No i drugi plus za czytelne nawiązania do poprzedniej powieści, dzięki czemu ładnie widać, że to to samo uniwersum.

Lewa ręka ciemności

To moje trzecie spotkanie z tą książką, ale pierwszy raz miałam okazję czytać wstęp, którym opatrzyła ją autorka. Pisze w nim, czym jest, a czym - według niej oczywiście - nie jest science fiction. Można się z nią w tej kwestii zgadzać lub nie, ale trafnie nazwała pewne zjawisko, które i ja zauważyłam, lecz nie potrafiłam go zdefiniować. Według Le Guin (i, jak się okazało, mnie) science fiction powinno brać jakiś pomysł i opowiadać o nim tak, jakby to była prawda, normalna codzienność; nie zaś brać pomysł, rozwijać go, doprowadzać do ekstremum, a potem mówić: patrzcie, tak będzie wyglądać nasza przyszłość, wszyscy zginiemy marnie i nic dobrego nas nie czeka. Bo każdy pomysł, choćby początkowo dobry, podniesiony do potęgi i wyolbrzymiony ponad miarę, stanie się niszczycielskim koszmarem. I teraz już wiem, co tak bardzo nie podobało mi się w większości odcinków Black Mirror.

No ale zostawmy wstęp w spokoju, przejdźmy do właściwej treści. Początek jest podobny do pierwszej powieści tego zbioru: mamy tu wysłannika sojuszu planet o nazwie Ekumena, który namawia mieszkańców nieco dziwnej planety Gethen do przyłączenia się do wspólnoty. Ale różnice są, i to istotne: ten sojusz przypomina bardziej wczesną Unię Europejską niż NATO i skupia się bardziej na wymianie myśli i technologii, a nie na prowadzeniu wspólnej wojny. Rekrutacja do Ekumeny też jest bardziej skomplikowana niż: ok, to teraz jesteście z nami, budujemy tu bazę wojskową. Wysłannik musi przekonać lokalnych mieszkańców, że wspólne działanie im się opłaci, a członkostwo w Ekumenie nie będzie dla nich żadnym zagrożeniem. Ale co jeśli narody zamieszkujące nową planetę nie mówią jednym głosem i będą chciały wykorzystać wysłannika do walki politycznej?

Jest tu trochę polityki, co prawda uproszczonej do przepychanek pomiędzy dwoma krajami, ale ja i tak bardzo lubię tę tematykę i nie będę narzekać. Co więcej, autorka serwuje nam tu bardzo ładną analizę tego, jak za pomocą propagandy i dezinformacji rozbudzić w narodzie postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne. W sumie nie musimy o tym czytać, bo podobne rzeczy, może na mniejszą skalę, dzieją się w naszym kraju...

Sporo tu też filozofii, bo część mieszkańców Gethen praktykuje coś w rodzaju religii skupiającej się na przepowiadaniu przyszłości. I chociaż to przepowiadanie idzie Getheńczykom całkiem dobrze, to ich celem nie jest samo poznanie przyszłych wydarzeń, lecz nauka tego, jakich pytań lepiej nie stawiać. Na pewno czytelnicy bardziej uduchowieni ode mnie wyciągną z tego o wiele więcej, bo ja jestem bardzo przyziemna i tylko prześliznęłam się obok tematu.

Za to strasznie podobał mi się wątek przyjaźni pomiędzy wysłannikiem Ekumeny a lokalnym politykiem, który nagle popadł w niełaskę. Obie te postaci dzieli praktycznie wszystko, poczynając od kultury, w której się wychowały, do celu, który chcą osiągnąć. Wspólna podróż przez lodowiec zbliża je do siebie tak bardzo, jak tylko dwie dusze mogą być ze sobą. Może i te opisy podróży wydadzą się komuś nudne, ale dla mnie to najlepsze fragmenty całej książki.

Muszę jeszcze pochwalić autorkę za dbałość o szczegóły przy kreacji świata. Gethen jest planetą, którą pierwsi zwiadowcy Ekumeny nie bez powodów nazwali Zimą - trwa tu właśnie długa epoka lodowcowa. Plony nie są rewelacyjne, a temperatura nie zachęca do przebywania na zewnątrz, szczególnie w chłodniejszych porach roku. Te trudne warunki znajdują odbicie w kulturze: przy jedzeniu się nie rozmawia, bo jest ono ważniejsze niż wszystkie sprawy, o których można byłoby ewentualnie mówić. Nie prowadzi się też wojen na wielką skalę, bo sam klimat jest już wystarczająco zabójczy. Takie niby małe rzeczy, ale bardzo mnie cieszą.

Och, chyba zapomniałam jeszcze o jednej ważnej rzeczy... Wszyscy mieszkańcy Gethen są obupłciowi, więc w okresie aktywności seksualnej mogą przyjąć rolę zarówno kobiety, jak i mężczyzny. Przez większość czasu jednak pozostają "uśpieni", a w związku z tym oceniają się tak, jak i my powinniśmy robić: przede wszystkim i po pierwsze jako istoty ludzkie. I na tym pięknym feministycznym akcencie zakończę, gdyż ten fragment jest już strasznie długi, a zostały mi jeszcze dwie powieści.

Słowo las znaczy świat

Co się tu odwaliło, to ja nie wiem. Jak można po czymś tak świetnie zbalansowanym i niejednoznacznym jak Lewa ręka ciemności napisać taką propagandową, łopatologiczną szmirę... Nie wiem, aż mi się nie chce nawet najeżdżać na tę książkę. Wygląda na to, że autorka postanowiła tu przepracować wszystkie traumy, których amerykańskie społeczeństwo nabawiło się po wojnie w Wietnamie, jednocześnie traktując czytelników jak idiotów. Na mnie zadziałało to tak, że odłożyłam książkę na dwa tygodnie, żeby od tego odpocząć. Teraz nadszedł czas na ostatnią pozycję w tym zbiorze, i oby nie była tak samo skopana, jak ta.

Wydziedziczeni

Kilkaset stron, najdłuższa pozycja ze zbioru. I to w sumie dobrze, bo tematyka książki bardzo zyskuje na szczegółowo przedstawionym tle społeczno-politycznym. Podejmuje bowiem problematykę dwóch różnych ustrojów państwowych, nazwę je tu w uproszczeniu kapitalistycznym i anarchokomunistycznym. Całe szczęście, że autorka zachowała tu więcej powściągliwości niż w poprzedniej omawianej przeze mnie powieści. Oczywiście nie mamy żadnych wątpliwości, po której stronie leży tu serce Le Guin, ale nawet jej ulubiony ustrój ma swoje wady, i to takie z gatunku całkiem poważnych. Nie jest to więc tanie moralizatorstwo, tylko przedstawienie czytelnikowi pewnej problematyki i pozostawienie jej do samodzielnej oceny (aczkolwiek z wyraźnym wskazaniem na zwycięzcę). Coś takiego jest tu dla mnie całkowicie akceptowalne.

Poza starciem ideologii podobał mi się tu też motyw pracy naukowej, dość rzadko spotykany w fantastyce. Głównym bohaterem jest fizyk, który próbuje prowadzić badania i opublikować swoją przełomową teorię, ale napotyka na swojej drodze mnóstwo przeszkód. Przyznaję, bardzo chętnie przeczytałabym coś innego wykorzystującego ten wątek w dekoracjach fantasy czy science fiction, aż przypomniała mi się prześwietna Peanatema Neala Stephensona, która leży sobie na półce i czeka, aż przeczytam ją ponownie...

Podsumowując Sześć światów Hain krótko: ten zbiór zawiera jedną wybitną, dwie bardzo dobre, dwie dobre i jedną niefajną powieść, więc warto było go przeczytać; chociażby ze względu na Lewą rękę ciemności. Całościowo ocenię go na 4/5 i polecam, gdyż większość jest naprawdę wartościowa.

A tu na koniec wkleję jeszcze zdjęcie grafiki, jakimi są oddzielone od siebie poszczególne powieści. Sama książka jest gruba i trochę nieporęczna, ale zaskakująco lekka, do jej wydrukowania nie użyto papieru najlepszej jakości.

poniedziałek, 30 listopada 2020

Nowe książki: listopad 2020



A taka ładna space operka mi wpadła w łapy w atrakcyjnej cenie, więc kupiłam, a co. Nie znam ani Richarda Phillipsa, ani tego jego cyklu Projekt Rho, ale opis na okładce brzmi nieźle. Niech to nawet będzie tak zwana książka do pociągu, i tak będzie dobrze. Kosmiczne klimaty zawsze na propsie.

środa, 30 września 2020

Nowe książki: sierpień i wrzesień 2020


A tak oto prezentują się moje zakupy książkowe z ostatnich dwóch miesięcy. Miałam robić ten post w zeszłym miesiącu, ale ostatnie dni sierpnia były pochmurne, światło słabe, zdjęcia średnio wychodziły przy sztucznym świetle... Jak widzicie jednak we wrześniu było tak samo i, jak widać, też nie wyszło rewelacyjnie. Mówi się trudno, nie mam profesjonalnego sprzętu, nawet statyw zepsułam jakiś czas temu, więc musi mi to wystarczyć.


Ja, wielka fanka Wiedźmina, musiałam mieć tę książkę. Jest to cudownie wydany reportaż na temat tego popkulturowego fenomenu. Twarda okładka, kredowy papier, srebrna farba, super, po prostu super. Mam nadzieję, że treść dorówna pięknej formie i dowiem się z niej czegoś nowego.


To moja druga popularnonaukowa książka Randalla Munroe i jeśli będzie tak samo dobra, jak pierwsza, to świetnie. Liczę na solidną dawkę wiedzy, ciekawostek i humoru.


Kolejna pozycja popularnonaukowa, a może reportaż? Może miks obu gatunków? Nie wiem, bo nie wiem o niej zbyt wiele poza tym, iż przedstawia historię Mirosława Hermaszewskiego, pierwszego i jak dotąd ostatniego Polaka w kosmosie. Przeczytam z ciekawością.


No i mały kącik space operowy zaczynamy drugim tomem trylogii autorstwa Lindy Nagaty. Mam pierwszy, ale jeszcze go nie czytałam, więc jak nadejdzie jego kolej, to wciągnę oba na raz.


A zamykamy go pierwszym tomem trylogii autorstwa Nancy Kress, o której słyszałam wiele dobrego, więc kupiłam Ogień krzyżowy bez większego wahania. Space opery to gatunek, który lubię sobie czytać dla relaksu, więc na pewno nie będzie to nieudany zakup.

środa, 23 września 2020

19/2020 Ogień przebudzenia, Anthony Ryan (Draconis Memoria tom I)

Na rozległych terytoriach kontrolowanych przez Żelazny Syndykat Handlowy najcenniejszym towarem jest smocza krew. Spuszczana z trzymanych w niewoli lub odławianych w dziczy Czerwonych, Zielonych, Niebieskich i Czarnych, po przedestylowaniu służy do wytwarzania eliksirów dających niewiarygodną moc. Tych, którzy potrafią z niej korzystać, nazywa się Błogosławionymi.

Mało kto zna jednak prawdę: smocze rody słabną, a gdy wygasną całkowicie, wojna z sąsiednim Cesarstwem Corvuskim będzie nieunikniona. Ostatnią nadzieją Syndykatu są pogłoski o istnieniu innej rasy smoków, znacznie potężniejszej od pozostałych. Nieliczni wybrańcy losu udają się na jej poszukiwania.

Claydon Torcreek – drobny złodziejaszek i niezarejestrowany Błogosławiony – po wcieleniu do służby w Protektoracie zostaje wysłany w głąb dzikich, niezbadanych krain w poszukiwaniu stworzenia rodem z legend. Lizanne Lethridge – kobieta-szpieg i znakomita zabójczyni – podczas misji na terytorium wroga musi stawić czoło wielkiemu zagrożeniu. Podporucznik Corrick Hilemore służy na krążowniku Syndykatu, który w pogoni za okrutnymi rozbójnikami na odległych rubieżach napotyka inne, znacznie gorsze niebezpieczeństwo. Kiedy żywoty ludzi i państw spotykają się i przeplatają, a to, co znane, zderza się z nieznanym, wszyscy troje muszą dołożyć wszelkich starań, żeby powstrzymać nadciągającą wojnę, która w przeciwnym razie ich pochłonie.

Opis z okładki książki 

Od jakiegoś czasu szukam nowej serii fantasy, która zawładnie moją wyobraźnią i będę mogła dołączyć ją do moich ulubionych. Miałam nadzieję, że może teraz się uda, ten tytuł i smok na okładce wyglądało zachęcajaco. Ale niestety, ta pozycja trochę mnie zawiodła.

Z Ogniem przebudzenia mam dwa podstawowe problemy. Pierwszy to świat i bohaterowie. Jest tu misz-masz XIX-sto wiecznego kolonializmu i korporacyjnego dzikiego kapitalizmu, czyli rzeczy, których szczerze nie znoszę. Nic dziwnego więc, że przez całą książkę kibicowałam smokom, żeby wszystkich spaliły i zeżarły. Bohaterowie też nie są jacyś nadzwyczajni. Jest super agentka korporacji, twarda kobieta, która nie cofnie się przed niczym, jest mój najmniej ulubiony typ postaci, czyli łotrzyk o złotym sercu, i oficer korporacyjnej floty. Ten ostatni jako tako da się lubić, bo wydaje się być uczciwym człowiekiem, który jednakże jako żołnierz musi wykonywać rozkazy. Jedna fajniejsza osoba to jednak zbyt mało, więc wciąż jestem #teamsmoki.

Drugi problem jest równie poważny, a jest nim zupełnie przeciętny i bezbarwny styl autora. Może to wina tłumaczki, może nie, nie wiem, nie czytałam oryginału. Książka jest gruba i pełna opisów, które teoretycznie powinny mnie zainteresować: są pojedynki, walki ze smokami, oblężenia, bitwy morskie. Wszystko to brzmi fajnie, ale niestety, nie jest. W trakcie akcji zdarzają się dziwne przeskoki, jakby autor ominął jakieś wydarzenia. Wykorzystywanie smoczej krwi daje supermoce, które są opisane dość przyzwoicie, ale czytałam lepsze rzeczy. Jeśli chodzi o militaria, to autor zna się na rzeczy, ale znowu, pod względem emocjonalnym jest to zaledwie przyzwoite i w żadnym miejscu mnie nie ruszyło. A pojedynek, cóż, on był po prostu słaby, tutaj naprawdę nie ma czego bronić.

No i w sumie mogę dodać trzeci problem, a będzie to brak oryginalności. Pomijając smoki i ich krew to stosunki społeczne, rozwój gospodarczy i militarny są mocno wzorowane na naszym XIX i  początku XX wieku. Miałam też bardzo, ale to bardzo silne wrażenie, że Anthony Ryan przeczytał Drogę Królów Sandersona i pomyślał "O, ja też napiszę sobie taką książkę", tylko zabrakło mu wyobraźni. Może i ma warsztat i spójny pomysł na fabułę, ale to wszystko jest takie mechaniczne, jakby zostało stworzone przez algorytm, nie przez pisarza. O ewentualnej inspiracji Drogą Królów może też świadczyć jeden wątek, który pojawia się pod koniec i sugeruje, że to może być trochę science-fiction, nie czyste fantasy.

Mimo narzekań, przewracania oczami i marudzenia i tak przeczytam kolejne części, chociażby po to, żeby przekonać się, czy smokom uda się zeżreć wszystkich. Mam jednak przeczucie do czego to wszystko dąży, nie wydaje mi się więc, by autor mnie czymś zaskoczył. Oby nie było też zaskoczeń negatywnych, a jeśli styl się trochę poprawi, to będę już całkiem zadowolona. Jak na razie Ogień przebudzenia dostanie ode mnie 3/5, nie mogę dać nic więcej.

czwartek, 20 sierpnia 2020

18/2020 Gniew Tiamat, James S. A. Corey (Expanse tom VIII)

 


Otwarto ponad tysiąc trzysta wrót do układów słonecznych rozsianych w galaktyce, ale w miarę jak ludzkość buduje swe międzygwiezdne imperium na ruinach obcych, coraz bardziej wzbierają tajemnice i zagrożenia. 
W martwych układach, gdzie wrota prowadzą do czegoś dziwniejszego od obcych planet, Elvi Okoye prowadzi desperackie badania natury ksenocydu, do którego doszło, zanim pojawiły się pierwsze istoty ludzkie i poszukiwania broni do walki z siłami na granicy niewyobrażalnego. Choć cena wiedzy może być wyższa, niż będzie gotowa zapłacić. 
W sercu imperium Teresa Duarte przygotowuje się na przyjęcie ciężaru boskich ambicji jej ojca. Socjopatyczny naukowiec Paolo Cortazar i mefistofelesowski więzień James Holden to tylko dwa niebezpieczeństwa w pałacu pełnym intryg, lecz Teresa też ma swoje tajemnice i plany, których nie domyśla się jej ojciec, cesarz. 
Rozrzucona po imperium załoga Rosynanta prowadzi zajadłą walkę opóźniającą umacnianie się autorytarnego reżimu Duarte. Zanikają wspomnienia starego ładu i coraz pewniejsza wydaje się przyszłość wiecznej władzy Lakonii, a wraz z nią bitwa, której ludzkość nie może wygrać, bo odwaga i ambicja nie wystarczą, by uporać się z koszmarem kryjącym się między światami.
Opis z okładki książki.

Powrót do Expanse zawsze będzie powrotem udanym. To już ósmy tom, a nie widzę żadnej tendencji spadkowej. Historia wciąż trzyma w napięciu, a kończy się tak, że mam ochotę od razu sięgnąć po kolejną część, której na razie nie ma...

Nie będzie to mój ulubiony tom, ale mowy nie ma o nudzie czy rozczarowaniu. Bardzo dużo się tu wyjaśnia, padają odpowiedzi na pytania postawione we Wzlocie Persepolis, czyli poprzedniej części. Oczywiście pojawia się dużo nowych spraw, które jeszcze poczekają na rozwiązanie. Podoba mi się też, że wreszcie jest więcej Holdena. Można się z niego śmiać, że to taki poczciwy Jon Snow tego uniwersum, ale jednak trochę mi go brakowało i cieszyłam się, że teraz było sporo rozdziałów pisanych z jego perspektywy. Chyba jednak podświadomie uznaję go za głównego bohatera całej serii. Oprócz starych znajomych wprowadzono też nową postać, nastolatkę, która także przypadła mi do gustu i liczę na jej dalszą obecność w Expanse.

Gniew Tiamat był dla mnie najbardziej przewidywalną częścią (jak dotąd). Ale to był ten przyjemny rodzaj przewidywalności, w którym w napięciu czeka się na to, czy twoje przypuszczenia okażą się dobre, czy też nie. Ciężko mi napisać coś więcej o tej książce bez wchodzenia w spoilery, więc przejdę już do podsumowania. Jak już wspominała,m, nie będzie to ani mój ulubiony, ani najlepszy tom Expanse, ale i tak zasługuje na 5/5 - może takie troszkę słabsze, ale wciąż pięć. Starzy przyjaciele powrócili, nie wkurzyły mnie żadne głupoty i tyle wystarczy, by się dobrze bawić.

Recenzje tomu pierwszego Przebudzenie Lewiatanastara i nowa.
Recenzja tomu drugiego Wojna Kalibana
Recenzja tomu trzeciego Wrota Abaddona
Recenzja tomu czwartego Gorączka Ciboli
Recenzja tomu piątego Gry Nemezis
Recenzja tomu szóstego Prochy Babilonu
Recenzja tomu siódmego Wzlot Persepolis

sobota, 8 sierpnia 2020

17/2020 Młody, Magdalena Kozak (Wampiry w ABW tom IV)

Czasem okazuje się, że osiągnąć szczyt marzeń, to dopiero początek prawdziwych kłopotów.  Od kiedy Vesper został lordem, na jego głowę spadają same problemy.

I nie chodzi tylko o to jak wykarmić i opłacić własny ród. Także droga do współpracy z pozostałymi wampirzymi lordami, o sięgającym setek lat doświadczeniu, nie jest dla młodego ex-nocarza usłana krwistymi różami. Na szczęście świat sam domaga się rodu Inanitów. Tych, którzy nie są ani dobrzy, ani źli. 

Kiedy potrzebę tę odczuje boleśnie cała wampirza społeczność, gdy niepewność, czy najgroźniejsi wrogowie faktycznie czyhają na zewnątrz wampirzych klanów, zatruje pobratymczą krew, karty rozdawać będą Ci, którzy nawet wśród wampirów potrafią stać się mrocznymi cieniami. I nic już nie będzie takim jak było...  

Opis fabuły: lubimyczytac.pl 

Po takim sobie trzecim tomie tej serii nie oczekiwałam niczego nadzwyczajnego. Może stwierdzenie, że zostałam mile zaskoczona, byłoby przesadą, ale Młody i tak wydaje się być książką nieco lepszą i trochę mniej przewidywalną niż jej poprzedniczki. Nie żeby była to historia wolna od bardzo tanich chwytów mających spotęgować napięcie, albo patosu tego rodzaju, który tylko mnie bawi zamiast wzruszać, ale czytało mi się ją całkiem dobrze, a to jest przecież najważniejsze.

Nie ma się tu za bardzo nad czym rozpisywać, bo i historia jest prosta: nowy wampirzy lord musi sobie jakoś poradzić wśród starych (bardzo starych) wyg, które nie są zbytnio zadowolone, że ktoś śmiał się wtrącić do ich wypracowanego przez stulecia układu sił. Wampirzy władcy mają też poważniejsze zmartwienia: wrogów wewnętrznych i zewnętrznych. I tak się składa, że ten bezczelny gówniarz jest całkiem użyteczny w walce z nimi, więc jednak trzeba będzie z nim jakoś współpracować. Ta prosta fabuła trzyma się jednak kupy. Gdyby tylko autorka dopracowała kilka scen i wycięła z nich tani dramatyzm... To nie Gra o tron, wiadomo więc, że kilka głównych postaci nie może sobie ot, tak głupio umrzeć w środku książki. Ani na chwilę nie uwierzyłam, że coś im grozi, więc ich górnolotne deklaracje wygłaszane w oczekiwaniu na nieunikniony koniec tylko mnie rozśmieszyły.

Mam wrażenie, że Magdalena Kozak mimo wszystko trochę rozwinęła się pisarsko, albo po prostu miała na tę książkę lepszy pomysł niż na poprzednią trylogię, bo widzę tu więcej ładu i składu, a mniej płaczliwych wewnętrznych monologów i dłużyzn, które można byłoby spokojnie wyciąć bez szkody dla fabuły. To dobrze wróży na przyszłość, chociaż nie jestem pewna, czy chcę sięgać po inne pozycje jej autorstwa. Ta najświeższa, Minas Warsaw, wstępnie mnie zainteresowała, ale po zapoznaniu się z kilkoma recenzjami entuzjazm minął.

Mam również wrażenie, że oceniam te książki za wysoko, ale nic na to nie poradzę: są wampiry, jest zabawa. Jednak jakieś standardy utrzymać trzeba, więc daję Młodemu 4/5 z zaznaczeniem, że uważam go za najlepszą część historii wampira Vespera. 

Recenzja tomu I - Nocarz
Recenzja tomu II - Renegat
Recenzja tomu III - Nikt

piątek, 31 lipca 2020

Nowe książki: lipiec 2020



W tym miesiącu udało mi się zrobić małe zakupy książkowe. Są to dwie sapce opery, kolejne tomy serii, które zbieram, i przypadkowo zauważone w koszu z tanimi książkami popularnonaukowe kompendium o II wojnie światowej.


Ładnie wydana pozycja, duży format, twarda oprawa, mnóstwo ilustracji. Mimo leżenia w koszu z mnóstwem innych książek nie ma żadnych uszkodzeń. Kupiłam ją dziś i tylko pobieżnie przekartkowałam, tak na pierwszy rzut oka to taka synteza na poziomie szkoły średniej. Lubię tego typu publikacje, zawsze fajnie jest sobie odświeżyć posiadaną wiedzę.


Zabawna sprawa z tym Wśród gwiazd. To drugi tom, a ja jeszcze nie przeczytałam pierwszego :) Ale w końcu przyjdzie na to czas, a wtedy będę mieć obie części i pochłonę je na raz.


No i trochę spóźniona ósma część Expanse. To będzie książka, za którą zabiorę się zaraz po tym, jak skończę czytać to, co aktualnie zaczęłam. Jak zwykle wygląda fantastycznie.

wtorek, 28 lipca 2020

16/2020 Terror, Dan Simmons

 

Terror odtwarza przebieg tragicznej w skutkach wyprawy badawczej z maja 1845 roku. Dwa statki – HMS Erebus i HMS Terror – pod dowództwem doświadczonego żeglarza, sir Johna Franklina, wyruszyły ku północnym wybrzeżom Kanady, celem poszukiwania Przejścia Północno-Zachodniego. To ciąg przesmyków pomiędzy wyspami Archipelagu Arktycznego, gdzie od kilkuset już lat, kosztem wielu istnień ludzkich, szukano możliwości opłynięcia Ameryki Północnej, chcąc zaoszczędzić na odległości przemierzanej drogą morską pomiędzy wybrzeżami Atlantyku i Pacyfiku. Na statkach zgromadzono spore zapasy żywności, które w teorii miały wystarczyć na około pięć lat. Wyposażono je w silniki, konieczne do przebijania się przez lód, i zapas węgla. Wtedy, w maju 1845 roku, ostatni raz widziano je w Anglii… Nawet dziś nie wiadomo dokładnie, jakie były losy poszczególnych uczestników owej podróży. Jednak Dan Simmons wykorzystał dostępne informacje, relacje z kilku późniejszych wypraw poszukiwawczych, skrawki wiedzy od tubylczych plemion, domysły i fantastyczne plotki… i stworzył kunsztowną opowieść o ostatnim rejsie dwóch statków, HMS Erebusa i HMS Terroru, które utknęły w lodzie, co stało się początkiem końca tej ekspedycji.  
Terror to pasjonująca powieść z elementami grozy, horroru i mitologii Inuitów, a jednak dająca się odczytać niczym szczegółowy dziennik pokładowy. Następujące po sobie tragiczne w skutkach wydarzenia poznajemy okiem nie tylko oficerów, szczególnie kapitana Croziera, ale również szarych członków załogi. Dan Simmons, zdobywca wielu nagród, między innymi Hugo Awards oraz w 1990 roku nagrody Locusa za powieść Hyperion, z literackim wyczuciem oraz niezwykłą pieczołowitością odtwarza przebieg jednej z najbardziej zagadkowych wypraw badawczych w całej znanej nam historii badań polarnych.
Opis z okładki książki 
Początek Terroru czyta się trochę jak reportaż - mnóstwo dat, nazwisk, faktów i szczegółów technicznych. Nic dziwnego, książka wszak bierze za punkt wyjścia autentyczne wydarzenia i wiernie oddaje realia epoki. Może dlatego te pierwsze plus minus dwieście stron czytało mi się trochę opornie. A może dlatego, że wcześniej oglądałam serial Terror będący adaptacją tej książki? Pewnie po części z obu tych powodów zanurzałam się w niegościnny i zimny świat owej powieści dość powoli. Ale potem... Potem zaczęła dziać się magia.

Wiedziałam, że Dan Simmons potrafi pisać, czytałam jego Hyperiona. Może nie podobały mi się wszystkie rozwiązania fabularne (zwłaszcza z dwóch ostatnich tomów), ale nie mogę mu odmówić zarówno talentu pisarskiego, jak i wyobraźni. Uważam jednak, że Terror jest o wiele lepszy niż Hyperion - chociaż trochę ciężko je ze sobą bezpośrednio porównywać ze względu na to, że są to zupełnie inne gatunki. Jednak Terror czytało mi się lepiej, i będę obstawać przy tym, że ta książka wyszła Simmonsowi bardziej.

Znalazłam tu scenę, która okazała się być prawdziwą perełką. Teraz będę trochę spoilerować, ale to scena ze środka książki, nie ma wpływu na zakończenie całej historii. Dla podniesienia morale załogi dowódcy ekspedycji postanawiają zorganizować bal karnawałowy, taki z kostiumami, muzyką i lepszym jedzeniem. Ludzka kreatywność nie zna granic, więc zachęceni wizją dobrej zabawy marynarze tworzą właściwie z niczego baśniową scenerię inspirowaną twórczością Edgara Allana Poego. Bal rozpoczyna się wreszcie, a ja od samego początku miałam wrażenie, że coś tu pójdzie bardzo nie tak... Owszem, to horror, więc jak najbardziej można się było tego spodziewać, ale sam styl, w jakim to wszystko zostało opisane, sprawił, że wbiło mnie w fotel. Dziwaczny korowód przy dźwiękach angielskiej pieśni patriotycznej powoli przeradzający się z wesołej zabawy w krwawy koszmar - to bardzo mocno zadziałało na moją wyobraźnię. Po ochłonięciu szybciutko włączyłam Amazona, żeby przypomnieć sobie jak zrobiono to w serialu - i się rozczarowałam. Jest bal, który również kończy się katastrofą, ale jej przyczyny są inne, bardzo przyziemne. Nic nie zostało z grozy i poczucia nadchodzącego nieszczęścia, które towarzyszyło mi przy czytaniu. 

Ogólnie im Terror bardziej zbliża się do mistycyzmu i horroru, tym lepiej. Jakoś bardziej zafascynowały mnie te wszystkie wizje zakorzenione w iniuckim folklorze niż sama wyprawa polarna.

Bohaterowie Terroru to osoby głęboko zakorzenione w swoim XIX wieku, nie uwspółcześnione ku wygodzie dzisiejszego odbiorcy. To jednocześnie wada i zaleta, bo potęguje realizm, ale przez niektóre, powszechne wtedy poglądy było mi się ciężko z tymi bohaterami polubić. Autor wcale nie ukrywa kolonialnego sposobu myślenia postaci, ani np. tego, że ktoś jest dyskryminowany ze względu na jego irlandzkie pochodzenie. Przeszłość nie była piękna, nie cierpię jej idealizowania (zwłaszcza XIX wieku) i bardzo doceniam realistyczne przedstawienie epoki także pod względem mentalności.

Uważam Terror za bardzo udaną książkę i mogę polecić ją wszystkim, którzy szukają inności, oryginalnych pomysłów i świetnego warsztatu pisarskiego. Moja ocena to oczywiście 5/5.

czwartek, 25 czerwca 2020

15/2020 Czerwone koszule, John Scalzi


Grupa rekrutów rozpoczyna służbę na „Nieustraszonym”, okręcie flagowym Unii Galaktycznej. Szybko odkrywają, że na pokładzie dzieje się coś dziwnego: doświadczeni członkowie załogi do perfekcji opanowali umiejętność chowania się po kątach, byle tylko uniknąć uczestniczenia w misjach zwiadowczych. Okazuje się, że to coś więcej niż zwykłe cwaniactwo lub lenistwo: to jedyny sposób, żeby przeżyć, ponieważ każda, nawet z pozoru najbardziej błaha misja, kończy się jatką wśród szeregowych żołnierzy i podoficerów. Bez szwanku wychodzą tylko dowódcy, którzy chełpią się później swoimi krwawo okupionymi sukcesami. Nikt nie pamięta nazwisk poległych. Podporucznik Andrew Dahl nie ma zamiaru zostać kolejną ofiarą bezsensownej potyczki na jakiejś bezimiennej asteroidzie. Postanawia wyjaśnić zagadkę „Nieustraszonego”. Zdumiewająca prawda, którą odkrywa, przewraca jego świat do góry nogami. 
Opis z lubimyczytac.pl
Ta książka nie jest zwykłą space operą, to eksperyment literacki, w którym wiele rzeczy mogło pójść nie tak. Jak to bywa z eksperymentami, można dodać czegoś za dużo, czegoś za mało, poplątać proporcje, zapomnieć o jakimś składniku. Trzeba być dobrym fachowcem, żeby z eksperymentu coś wyszło. I Johnowi Scalziemu się to udało.

Tytułowe czerwone koszule to oczywiście nawiązanie do zabijanych w hurtowych ilościach epizodycznych bohaterach Star Treka odzianych w charakterystyczne czerwone mundury. Nie jest ono specjalnie zakamuflowane, wręcz przeciwnie, wszystko zostaje dokładnie wyjaśnione. Autor wręcz łamie tu czwartą ścianę - taka konwencja, która sprawdza się świetnie. I jest zabawnie, przede wszystkim jest zabawnie. To przecież parodia telewizyjnych space oper (ale tylko tych słabych), więc oczekiwałam tu humoru. I dostałam ten uroczo absurdalny rodzaj, który wyjątkowo do mnie trafia. Poza tym znajdą się tu też inne, poważniejsze wątki, które też świetnie się sprawdziły.

Żeby nie narobić olbrzymich spoilerów napisze tylko, że ważnym motywem jest praca scenarzysty i brak weny twórczej. Myślę, że John Scalzi pisze tu trochę z własnego doświadczenia, gdyż był scenarzystą serialu Stargate: Universe.

Czerwone koszule nie są dziełem wybitnym i na pewno nie spodobają się wszystkim. To interesujący eksperyment dla fanów science fiction, którzy znają i lubią te wszystkie obśmiane tu tropy z kiepskich seriali. Ja się bawiłam dobrze, doceniam też próby przemycenia trudniejszych tematów w rozrywkowym z założenia dziele, i w związku z tym dam całkiem wysoką ocenę, czyli 4/5.

niedziela, 21 czerwca 2020

14/2020 Czas zabijania, John Grisham



Clanton, małym miasteczkiem w stanie Missisipi, wstrząsa wiadomość o wielokrotnym zgwałceniu i brutalnym pobiciu dziesięcioletniej Tonyi Hailey. Kilka dni później w gmachu sądu rozlegają się strzały - to ojciec dziewczynki postanawia sam wymierzyć sprawiedliwość i zabija prowadzonych na salę sądową sprawców, raniąc przy tym funkcjonariusza z biura szeryfa.

Jake Brigance - młody adwokat borykający się z problemami małomiasteczkowego prawnika - do którego Carl Lee Hailey zwraca się z prośbą o obronę, wie, że będzie miał trudny orzech do zgryzienia. Jego nowy klient jest bowiem czarnoskóry, a zabici mężczyźni byli biali, i chociaż czasy niewolnictwa są już zamierzchłą przeszłością, to na amerykańskim Południu jego echo wciąż nie ucichło. Jake wie również, że nie może liczyć na wysokie honorarium. Mimo to podejmuje się obrony zdesperowanego ojca. Bo sam ma córkę. Nie wie tylko, że reprezentując Carla Lee przed sądem, może narazić na niebezpieczeństwo swoją rodzinę, ponieważ Ku-Klux-Klan, zawiadomiony przez krewnych zabitych mężczyzn, dostrzega w toczącym się w Clanton procesie szansę na ponowne zaistnienie.
Opis z okładki książki.
Aż trudno uwierzyć, że Czas zabijania jest pierwszą książką Johna Grishama. Pierwszą napisaną bo wydawcę znalazła dopiero jego kolejna powieść, Firma, która odniosła tak wielki sukces, że po niej wydaliby mu wszystko, nawet sennik i książkę kucharską. Lubię Firmę, ale jednak to Czas zabijania jest moją ulubioną książką Grishama i nie mam pojęcia, dlaczego były problemy z jej wydaniem. 

Trudno uwierzyć również w to, że w tym przypadku film z 1996 roku jest lepszy od książka, przynajmniej według mnie. A może trochę inaczej: książka lepiej przedstawia szczegóły wydarzeń, ale więcej emocji, zwłaszcza w końcówce, dostarcza film. Podobnie jak w Expanse, pierwowzór i ekranizacja dobrze się uzupełniają. Jednak gdyby ktoś kazał mi wybierać, to minimalnie wygrałby film.

Głównym problemem poruszanym w Czasie zabijania jest paskudny amerykański rasizm. Problem ten jest niestety ciągle aktualny, skomplikowany i trudny do rozwiązania. Nie jestem ekspertką, mogę więc tylko stwierdzić, że bardzo się cieszę, że tam nie mieszkam i współczuję wszystkim, którym amerykański sen zamienia się w koszmar. Bardzo podoba mi się, że autor nie uogólnia tu i nie sprowadza wszystkich czarnoskórych do poziomu bezsilnych ofiar. Są wśród nich cwaniacy chcący wzbogacić się na tragedii jednego ze "swoich", nie wahający się oszukiwać biedniejszych i wykorzystywać ich dobre serce. Ta sytuacja potwierdza mój pogląd, że w każdej dużej organizacji charytatywnej znajdą się szuje, którym oprócz pomocy innym będzie zależeć też na szybkim wzbogaceniu się, dlatego też jeśli coś wspieram, to są to małe lokalne inicjatywy.

Wiadomo, jeśli przyjrzy się tej książce dokładniej, to znajdą się wady. Sam autor pisze w przedmowie, że zdaje sobie sprawę z niedoróbek, ale nie zmieniłby ani jednego słowa. Siła Czasu zabijania leży w emocjach, które wywołuje w czytelniku, a są one naprawdę silne. Pod tym względem książka zasługuje na 5/5 i taką ocenę jej wystawiam.

czwartek, 4 czerwca 2020

13/2020 Szczypta nienawiści, Joe Abercrombie (Epoka obłędu tom I)


Wojna. Polityka. Religia. Nastała epoka obłędu. 
Przemysłowe kominy wznoszą się ponad Aduą, świat wrze od nowych możliwości, ale stare waśnie bynajmniej nie poszły w zapomnienie. 
Na spływającym krwią pograniczu Leo dan Brock próbuje zdobyć chwałę na polu bitwy i pokonać nękające Angland wojska Stoura Zmierzchuna. Liczy przy tym na pomoc korony, ale syn króla Jezala, nieudolny książę Orso, jest mistrzem w sztuce rozczarowywania ludzi. Obracająca się na szczytach socjety Savine dan Glokta – znana inwestorka i córka człowieka budzącego największą grozę w całej Unii – chce wspiąć się na sam wierzchołek tej hałdy żużlu, jaką jest społeczeństwo, i nie zamierza przebierać w środkach. Kiedy jednak slumsy eksplodują gniewem, żadne pieniądze nie są w stanie go ugasić. 
Nadciąga era maszyn – tyle że era magii nie zamierza odejść bez walki. Wspomagana przez Isern-i-Phail, obłąkaną góralkę, Rikke usiłuje zapanować nad błogosławieństwem – lub przekleństwem – długiego oka. Owszem, wizje przyszłości to piękna rzecz, ale dopóki nieomylna dłoń Pierwszego Wśród Magów wciąż pociąga za sznurki, trudno będzie tę przyszłość zmienić.
Opis fabuły: lubimyczytac.pl
Trochę bałam się zaczynać czytać tę książkę, bo wprost nienawidzę epoki rewolucji przemysłowej. Na myśl o wyzysku biedniejszych, niszczeniu przyrody i zatruwaniu środowiska aż się we mnie gotuje. Wiem, że Joe Abercrombie jest pisarzem, który przyprawia swoje fantasy sporą ilością dark, więc obawiałam się, że przywali mi naturalistycznymi opisami prosto między oczy. I owszem, w paru miejscach czułam się niekomfortowo, ale ogólnie odniosłam wrażenie, że przemoc i zło są tu tak przerysowane, że aż nierealne. No i bardziej niż na cierpieniu autor skupił się na seksie i romansach, a to wywołuje u mnie rozbawienie, nie obrzydzenie. Moje największe obawy na szczęście się nie sprawdziły, ale nie znaczy to jeszcze, że uważam Szczyptę nienawiści za dobrą książkę,

Tak jak zwykle Abercrombie stawia na wielu bohaterów, z których perspektywy śledzimy akcję rozgrywającą się w różnych zakątkach świata przedstawionego. Naliczyłam siedem głównych postaci, które są całkiem udane. W miarę da się im kibicować. Zwykle jeśli nawet robią coś złego, to nie wynika z ich sadystycznych czy psychopatycznych skłonności, ale raczej z zepsucia całego otaczającego ich świata. Nie żebym kogoś polubiła, ale dało się o nich czytać bez zgrzytania zębami, bo ich postępowanie było zrozumiałe i dobrze umotywowane.

Sama fabuła nie jest szczególnie interesująca. Minęło 30 lat od wydarzeń z poprzedniego tomu uniwersum, bohaterowie już się postarzeli, ich dzieci dorosły i mają teraz własne przygody. Tylko że tak naprawdę nic się nie dzieje. Są jakieś komunistyczno-luddystyczne bunty wewnętrzne i niepokoje na północnej granicy. Społeczeństwo się zmienia, młody następca tronu nie jest zbyt kompetentny, córka wodza próbuje zapanować nad darem jasnowidzenia, a syn dowódczyni zdobyć tyle wojennej chwały, by wyjść z cienia matki. Obrzydliwie bogata i bezwzględna kobieta przekonuje się, że świat bywa brutalny, a weteran wojenny z rodziną musi opuścić wieś i szukać szczęścia w mieście. Może i brzmi ciekawie, ale takie nie jest. Przez całą książkę miałam wrażenie, że akcja do niczego nie prowadzi. Ciekawsze rzeczy dzieją się dopiero w ostatnim rozdziale i dobrze wróżą na przyszłość. Szczypta nienawiści to jeden wielki wstęp bogato okraszony scenami erotycznymi. W trakcie czytania czasem odtwarzała mi się muzyczka z czołówki Mody na sukces, zwłaszcza w momencie powstania czworokąta miłosnego łączącego młodych bohaterów.

Być może w tym przypadku będzie dokładnie tak samo, jak w trylogii Pierwsze prawo - tam też tom otwierający był tylko nakreśleniem sytuacji i rozstawieniem pionków na szachownicy, ciekawsze rzeczy działy się później. Jak na razie jednak Szczypta nienawiści podobała mi się umiarkowanie, tak na 3/5, nie więcej. zapewne przeczytam kontynuację, ale chyba bez większego entuzjazmu.

Recenzje poprzednich książek Joego Abercrombiego: tutaj

niedziela, 31 maja 2020

Nowe książki: maj 2020



W tym miesiącu moim nowym nabytkiem jest tylko ten piękny prezent urodzinowy: świetnie wydana ilustrowana trylogia Władca Pierścieni. Wygląda rewelacyjnie, i w sumie już od dawna myślałam nad zakupem tego klasyka, ale jest jeden problem: tłumaczenie. Kultowo skopane tłumaczenie Jerzego Łozińskiego, na szczęście nie w pierwotnej bardzo dziwnej wersji. Do tego wydania wprowadzono wiele poprawek, które ponoć czynią książkę czytalną. Chętnie sama się przekonam, bo czytałam Władcę tylko w tej lepszej wersji.

środa, 13 maja 2020

12/2020 Płacz, Marta Kisiel (Cykl wrocławski tom III)

Są takie przygody, które zostają w człowieku na zawsze. Są takie przygody, po których nie ma co zbierać.

Kiedy prawda o przeszłości, zamiast wyzwolenia, przynosi jedynie nową traumę, trzem pannom Stern pozostaje już tylko ucieczka od siebie nawzajem. Dopiero wołanie z zaświatów sprawia, że ścieżki dawnych przyjaciół spotykają się raz jeszcze. Czy tajemnicze zaginięcie sprzed wielu lat i dramatyczna wyprawa na ratunek Eleonorze zdołają na dobre scementować rodzinę? Czy też kolejna wyprawa w czasie dla wszystkich okaże się tą ostatnią?

Dramatyczna opowieść o podnoszeniu się z gruzów, osadzona w pełnej tajemnic i grozy scenerii Gór Sowich.
Opis fabuły: lubimyczytac.pl 
Ostatni (jak dotąd) tom cyklu o straumatyzowanej, a przy okazji magicznie uzdolnionej wrocławskiej rodzinie już za mną. Trochę szkoda, że na razie to wszystko, bo uniwersum, które stworzyła Marta Kisiel jest tak ciekawe, że chętnie czytałabym dalej, czy to w formie bezpośredniej kontynuacji, czy też spin-offu, takiego jak Nomen omen.

Tym razem opuściliśmy magiczny Wrocław na rzecz nie mniej klimatycznych Gór Sowich. Okolica została opisana w taki sposób, że nic tylko pakować plecak, wsiadać do samochodu i jechać odkrywać skarby i straszne tajemnice. Bo i w tej książce autorka wykorzystuje miejscami tragiczną historię regionu do zbudowania trzymającej w napięciu fabuły. Udaje jej się tak, że wyobrażam sobie jak część czytelników sięga potem po opracowania historyczne, albo i chociażby Wikipedię, w poszukiwaniu dalszych informacji. Propagowanie nauki - Marto Kisiel robisz to dobrze.

Płacz jest podobny do poprzednich części, jednak trochę poważniejszy, mroczniejszy, bardziej tragiczny. Tytułowego płaczu jest tu sporo, i to w wykonaniu różnych postaci. Ogólnie nastrój nie jest do końca grobowy (na szczęście), zdarzają się momenty odprężenia, nadziei i humoru - tym razem moją ulubioną została aluzja do Dzieci z Bullerbyn.

Jeśli chodzi o fabułę, jest naprawdę świetnie. Jedna z postaci postanawia pomóc przypadkowo poznanemu mężczyźnie ot, tak, z dobroci serca. Nie wie jednak, że nie wszystko jest tak, jak być powinno, i z pozoru zwykła wycieczka okazuje się być śmiertelną pułapką. Na szczęście jej bliscy bez wahania pospieszą z ratunkiem. No i jest jeszcze Ramzes, czyli postać, której brakowało mi w poprzedniej części. Co ważne, wyjaśnia się też powód jego nieobecności i wychodzi na to, że właściwa kolejność czytania tych książek jednak istnieje i jest to Toń, Nomen omen i Płacz. Dziwne, że udało mi się je przeczytać dobrze, bo ja sobie lubię zacząć serię od końca (Wiedźmin, Mroczna Wieża), albo od środka (Harry Potter od czwartego tomu).

Płacz wydaje mi się być najlepszą częścią tej serii i nie zawaham się dać 5/5. Cieszę się, że zaczęłam słuchać książek Marty Kisiel i na pewno będę ją obserwować. A teraz biegnę do komputera sprawdzić, czy wiadomo już, kiedy następna część.

Recenzja pierwszego tomu: Toń
Recenzja drugiego tomu: Nomen omen

niedziela, 26 kwietnia 2020

11/2020 Nomen omen, Marta Kisiel (Cykl wrocławski tom II)


Salomea Przygoda ucieka od zwariowanej rodziny, chcąc rozpocząć samodzielne życie. Gdy okazuje się, że jej stancja przypomina posiadłość z filmów grozy klasy B, prowadzona jest przez siostry w dość podeszłym wieku i papugę, a w telefonie słychać głosy, Salka zaczyna zastanawiać się, czy to aby na pewno był dobry pomysł. Pojawienie się młodszego brata jedynie komplikuje i tak niełatwą już sytuację – zwłaszcza, gdy pewnego dnia próbuje utopić siostrę w Odrze...
Opis fabuły: lubimyczytac.pl 
Zdążyłam już połapać się, że mimo tylko trzech pozycji ów tak zwany Cykl wrocławski z cyklem nie ma za wiele wspólnego. Trójka to kontynuacja jedynki, natomiast dwójka jest spin-offem powiązanym z jedynką zaledwie dwoma postaciami i miejscem akcji. Ale któż by się przejmował takimi zawiłościami, skoro są to książki przyjemne w odbiorze i po prostu interesujące.

Nomen omen jest podobny do Toni pod pewnymi względami, podobnie też go oceniam. Może tam odrobinkę bardziej podobała mi się fabuła, a tu postaci, ale to niewielkie różnice. Klimat obu książek jest właściwie taki sam. Tam były podróże w czasie, tutaj nieboszczyk, który nie chce pozostać martwy, oba te nadprzyrodzone wątki autorka osadziła w pięknym Wrocławiu i przyprawiła trudną historią tego miasta, zwłaszcza z okresu drugiej wojny światowej. Są też dramy rodzinne, tajemnice sprzed lat, fajne wątki miłosne (czyli takie nie za bardzo dominujące fabułę) i humor. Tutaj propsy dla Marty Kisiel za żart z Hiszpańską Inkwizycją.

Przed chwilą napisałam, że fabuła w tej książce była gorsza niż w Toni, ale w sumie nie jest to do końca prawda. Pod względem konstrukcji i łączenia wątków tutaj było lepiej, nie mam też żadnych zastrzeżeń co do finału. Ale jednak podróże w czasie zawsze wygrają u mnie z upiorami powstającymi z grobów, więc naprawdę bardzo subiektywnie większe wrażenie zrobiła na mnie Toń. No i tam mieliśmy Ramzesa, jak dotąd moją ulubioną postać tego uniwersum. Żałowałam, że nie pojawił się w Nomen omen, nawet gdzieś na trzecim planie albo w jednej scenie, a były ku temu sposobności. Gdyby w pewnym momencie ktoś po niego zadzwonił, to byłoby to całkowicie uzasadnione fabularnie. 

Wydaje się więc, że Marta Kisiel jest solidną pisarką, która nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Jej fantastyka to nie jest typ, który lubię najbardziej, ale i tak dobrze się przy niej bawię. Nomen omen zasługuje zdecydowanie na 4/5. Następny w kolejności Płacz już na mnie czeka, a potem kto wie, może zapoznam się też z innymi książkami jej autorstwa. 

Recenzja pierwszego tomu: Toń

niedziela, 19 kwietnia 2020

10/2020 90 najważniejszych książek dla ludzi, którzy nie mają czasu czytać, Henrik Lange

90 książek, a każda dowcipnie streszczona w formie komiksu w 4 zabawnych kadrach. Nie przeczytałeś wszystkich książek, jakie "powinien znać każdy kulturalny człowiek"? Wystarczy pół godziny w autobusie i kanon literatury powszechnej masz w małym palcu :-) 
Opis z okładki książki.
Opis tej książki kłamie. Miało być dowcipnie, a nie było. A ja przecież tylko dlatego ją kupiłam, żeby się pośmiać. No i jeszcze dlatego, że była tania. Niestety teraz nawet żałuję tych pięciu złotych, mogłam je wydać na coś innego, a książkę przejrzeć w sklepie. 

Myślę, że autor miał dobry pomysł, i przy paru streszczeniach nawet wyszło mu coś zabawnego. Najbardziej trafiły do mnie te komiksy, w których nawiązał do ekranizacji omawianych książek, ewentualnie do innych pisarzy. Jednak zdecydowana większość nie ma polotu, jakby wena się skończyła i musiał wymyślić coś na siłę. Czasem wyraźnie widać, że formuła trzech komiksowych okienek się nie sprawdziła, bo żart rozciągnięty na więcej kadrów zadziałałby lepiej. Tak, w opisie jest mowa o czterech kadrach, ale pierwszym jest zawsze tytuł, więc się nie liczy. Gdyby pan Lange publikował swoje komiksiki gdzieś w necie, niekoniecznie regularnie, a tylko wtedy, gdy naprawdę wymyśli coś zabawnego, no i przestał trzymać się zasady trzech kadrów, to wyszłoby to o wiele lepiej. Po paru latach mógłby nawet zabrać najlepsze i wydać je jako książkę.


A to chyba mój ulubiony komiks z tej książki, Rambo.

Nie mam nic do wyboru prezentowanych tu książek, bo większość z nich jest uznanymi klasykami. Znalazło się tu parę pozycji, o których wcześniej nie słyszałam. Zrobiłam szybki research w necie i okazało się, że są to książki znane przede wszystkim w USA i Wielkiej Brytanii, myślę więc, że autor przygotował to małe kompendium głównie dla anglosaskich odbiorców, Nic nie stoi na przeszkodzie, by potraktować zaprezentowane tu książki jak listę pozycji, które warto przeczytać.

Za nietrafiony humor dam temu czemuś 2/5 i nie polecę nikomu, chociaż widziałam na lubimyczytac.pl pozytywne recenzje. Jakim cudem komuś się to spodobało na tyle, by dać siedem, czy nawet dziewięć na dziesięć? Nie wiem, ale na szczęście ludzie mają różne gusta.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

9/2020 Bursztynowa luneta, Philip Pullman (Mroczne materie tom III)

Will i Lyra, których losy splotły się nierozerwalnie za sprawą sił drzemiących w innych światach, zostali gwałtownie rozdzieleni. Muszą się teraz odnaleźć, bo czeka ich nie tylko najstraszniejsza ze wszystkich wojen, lecz także podróż do mrocznej krainy, z której nikt nigdy nie wrócił.
Opis z okładki książki. 
I to już, cała trylogia Mroczne materie za mną. Nowe wydanie wygląda przepięknie i jest dobrej jakości - twarda oprawa jest zawsze najlepszą opcją. Nawet nowe tłumaczenie drażniło mnie tylko w pierwszym tomie, później się przyzwyczaiłam. Tak jak pamiętałam, Bursztynowa luneta okazała się być tą częścią, która podobała mi się najmniej. Nie było jednak aż tak źle - zapewne dlatego, że wiedziałam już, że będą tam lamosłonie na kółkach i mogłam się na nie odpowiednio przygotować :) Pomijając ten dziwaczny pomysł, jest to udany finał opowieści.  

No, może jest jeszcze jedna dziwna rzecz, do której można się przyczepić: w jaki sposób lord Asriel wybudował wielką twierdzę i wyposażył ogromną armię w tak krótkim czasie? Nigdzie w książce nie jest powiedziane, ile czasu tak naprawdę minęło. Na moje oko pomiędzy końcem pierwszego tomu a początkiem trzeciego nie upłynęło więcej niż kilka miesięcy, a to jednak trochę za mało, by przygotować się do największej wojny w historii wszechświatów. Chociaż i tak okazuje się, że ta wojna nie maiła kluczowego znaczenia, bo bardziej liczyły się czyny jednostek.

Nie ma sensu robić spoilerów, więc nie będę pisać o fabule, zamiast tego wspomnę może o problematyce poruszanej w Bursztynowej lunecie. Nie należy zapominać, że jest to pewnego rodzaju baśń, przypowieść, w której fabuła ma drugorzędne znaczenia, bo najważniejsze są przemyślenia wywołane lekturą. Dużo tu tematyki dotyczącej dorastania, wchodzenia w dorosłość i pierwszej miłości, co szczególnie mogą docenić odbiorcy będący w wieku, którego to dotyczy. Jest też coś z zupełnie innej beczki - sporo rozważań o śmierci i przemijaniu. Do mnie najbardziej trafił fragment mówiący o tym, że nie powinniśmy się umniejszać i rezygnować z przyjemności, bo nikomu nie będzie lepiej tylko dlatego, że nam będzie gorzej. No i oczywiście popieram twierdzenie autora, że powinniśmy być wobec siebie życzliwi i dążyć do szczęścia, wiedzy i rozwoju.

Nie żałuję, że wróciłam do Mrocznych materii, chociaż książki z przesłaniem nie są tym, po co sięgam najczęściej. Ta trylogia jednak do mnie trafia i czytało mi się ją bardzo przyjemnie, parę razy nawet się wzruszyłam. W Bursztynowej lunecie jest najwięcej dziwnych pomysłów (dziwnych w tym złym sensie), więc dam jej tylko 4/5

Recenzja pierwszego tomu Zorza polarna
Recenzja drugiego tomu Delikatny nóż

niedziela, 29 marca 2020

8/2020 Toń, Marta Kisiel (Cykl wrocławski tom I)


Kiedy Dżusi Stern decyduje się oddać przysługę ciotce, jeszcze nie wie, że uruchomi lawinę wydarzeń, których nie da się już cofnąć. Trzpiotowata dziewczyna, jej poukładana siostra oraz kąśliwa ciotka nieoczekiwanie wplątują się w morderstwo — a to dopiero początek niebezpieczeństw, jakie na nie czyhają. 
Przesiąknięta krwią i chciwością historia Wrocławia i Dolnego Śląska, rodzinne tajemnice i groza nie z tego świata. Bo dobra powieść zaczyna się od morderstwa, a później napięcie tylko rośnie.
Opis z lubimyczytac.pl 
Matra Kisiel to nazwisko, które często widziałam na blogach i grupach książkowych, ale jakoś nigdy nie trafiłam na żadną z jej powieści. Aż do teraz. W ramach darmowego dostępu do audiobooków i e-booków od Empiku postanowiłam przesłuchać pierwszą część jej Cyklu wrocławskiego, czyli Toń. Może nie dołączę do fanklubu pani Marty, ale spokojnie mogę przyznać, że jest całkiem dobrą pisarką, a jej książka sprawiła mi trochę czytelniczej frajdy. 

Toń jest urban fantasy, w którym ważną rolę odgrywa Wrocław, głównym motywem są podróże w czasie, pojawiają się też istoty mitologiczne i nadprzyrodzone. Wątki te wprowadzane są jednak stopniowo i bez pośpiechu. Książka zaczyna się jak lekka obyczajówka ze sporą dozą humoru. Są dwie siostry i ich ekscentryczna ciotka, pomiędzy nimi masa nierozwiązanych konfliktów i traumy ciągnące się od dzieciństwa. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie, ale szybko orientujemy się, że coś tu nie gra, że chodzi o coś więcej niż rodzinne niesnaski. Bardzo podoba mi się sposób, w jaki autorka wprowadza nastrój tajemnicy: tu rzuci słówko, tam dwa, doda jakieś niedopowiedzenie... Przez to książka wciąga praktycznie oda samego początku, a to zawsze jest dużym plusem.

Wspominałam o humorze - jest go sporo i przeważnie jest trafiony. Rozbawiły mnie zwłaszcza aluzje do niemieckiego emeryta, który jeździ tylko do kościoła oraz do słynnej pasty o ojcu - fanatyku wędkarstwa. Czasem trafi się coś przesadzonego, przefajnowanego, ale na szczęście rzadko. Większą wadą jest pewna konstrukcja narracyjna, którą upodobała sobie autorka. Wygląda to tak: coś się dzieje, bohaterki mają kłopoty, są w dużym niebezpieczeństwie, jest akcja i napięcie. I nagle scena się urywa, zaczyna się nowy rozdział, jest kilka - kilkanaście godzin później, wszyscy są już bezpieczni, a my nie wiemy, co się stało. To się dopiero okazuje, bo postaci obowiązkowo muszą o tym porozmawiać. Ok, zastosowanie tego zabiegu raz byłoby spoko, ale kilka razy to przesada.

Jednak największy problem mam z zakończeniem. Nie jest złe, ale jakieś takie... zbyt poprawne. W fabule są trzy główne zagadki, poznajemy ich rozwiązania, jest trochę groźnie, trochę dramatycznie, ale tak naprawdę nic konkretnego z tego nie wynika - poza wielkim reunionem w rodzinie Stern. Weźmy chociaż skarby, których szukały różne osoby: na końcu jeden typ stwierdza, że wie, gdzie one są, ale w sumie nie są mu potrzebne, więc niech sobie leżą. Tak samo zaginione dzieła sztuki: przeleżały kilkanaście lat w regale, po czym inna postać stwierdza, że lepiej, żeby tam zostały. Nie takiego zakończenia oczekiwałam i byłam nim odrobinkę rozczarowana.

Pomimo delikatnych potknięć Toń trafia w mój gust całkiem dobrze. Dam tej książce 4/5 i raczej zostanę na dłużej z twórczością Marty Kisiel. Ma dobre pomysły i ciekawy styl. dodaje do swojego fantasy grubą warstwę obyczajową i robi to tak dobrze, że mnie to nie odstraszyło, a może przyciągnąć do swoich książek czytelników, którzy na co dzień nie sięgają po powieści z wątkami nadprzyrodzonymi.  

czwartek, 19 marca 2020

7/2020 Artemis, Andy Weir

Dwudziestokilkuletnia Jazz marzy o życiu pełnym przygód i dostatków, ale musi pogodzić się z rzeczywistością małego prowincjonalnego miasteczka. Nawet bardzo prowincjonalnego, bo na Księżycu. Dobrze żyje się tam właściwie tylko turystom i ekscentrycznym miliarderom, a tak się składa, że Jazz nie należy do żadnej z tych kategorii. Ma nudną, nisko płatną pracę i sporo długów do spłacenia, nic więc dziwnego, że dorabia drobnym przemytem. Nic dziwnego, że kiedy pojawia się okazja zarobienia naprawdę wielkich pieniędzy, nie waha się ani chwili. Tym, że misterny plan oznacza konieczność wejścia na ścieżkę przestępstwa, nie przejmuje się ani przez chwilę. Prawdziwe problemy pojawiają się wtedy, kiedy okazuje się, że plan ma drugie i trzecie dno oraz że Jazz dała się wplątać w gigantyczną aferę o potencjalnie katastrofalnych konsekwencjach.
Opis fabuły z lubimyczytac.pl
Bardzo długo odkładałam przeczytanie Artemis, bo jej recenzje nie były zbyt pozytywne. Teraz jednak nadarzyła się okazja: Empik udostępnia za darmo konto premium na 60 dni, w ramach którego oferuje dostęp do wielu audiobooków i e-booków. Jeszcze nigdy nie przesłuchałam całego audiobooka, więc postanowiłam wreszcie tego spróbować. Wybrałam Artemis, gdyż wydawała się być mało wymagającą pozycją. I tak też było.

Poprzednia książka Andy'ego Weira, Marsjanin, strasznie mi się podobała. Uwielbiałam tam wszystko: głównego bohatera, humor, dbałość o szczegóły techniczne i oryginalną formę wpisów do dziennika. Pamiętam, że kiedy usłyszałam, że autor wydaje kolejną książkę, strasznie się ucieszyłam, jednak mój entuzjazm opadł zaraz po premierze, skutecznie ostudzony opiniami czytelników. Teraz podeszłam do Artemis na chłodno, bez większych oczekiwań, i mam wrażenie, że dobrze się stało. Kiedyś mogłabym ocenić ją zdecydowanie surowiej.

Dziś jednak stwierdzam, że jest to solidna książka do poczytania sobie na luzie (kiedyś napisałabym, że do pociągu, ale teraz już się nie jeździ pociągami - a przynajmniej się  powinno), nie robi szału, ale też nie jest koszmarnie zła. Ma wady, jednak nie na tyle duże, bym wcisnęła pauzę i zaczęła słuchać czegoś innego.

Ten mem to w zasadzie krótka, lecz jakże prawdziwa, recenzja Artemis.
Główny wątek fabularny, czyli gospodarczo-polityczne przepychanki pomiędzy władzami miasta, mafią i lokalnymi biznesmenami, wypadł całkiem dobrze. Byłam ciekawa jak to wszystko się skończy, chociaż cała książka jest utrzymana w takiej konwencji, że mogło to być tylko pozytywne zakończenie. Spoko, to akurat mi nie przeszkadza. Ale Jazz, główna bohaterka, to dopiero jest irytująca postać. Przemądrzała cwaniara, która gardzi większością ludzi, a sama chciałaby się tylko szybko i niezbyt legalnie wzbogacić. Nie polubiłam jej ani trochę, i bardzo cieszyło mnie, gdy jej kolejne genialne plany brały w łeb i musiała gorączkowo szukać wyjścia z kolejnych tarapatów. Na szczęście bohaterowie drugoplanowi okazali się być całkiem fajni, więc miałam komu kibicować.

Spory minus Artemis to humor. Mam wrażenie, że autor bardzo silił się na bycie zabawnym i w wielu miejscach przefajnował - miało być super, wyszło żenująco. Sporo tu tzw. żartów o dupie, których wybitnie nie lubię. Inną wadą, według mnie, są też przydługie i powtarzające się techniczne opisy. Jasne, Andy Weir jest naukowcem. Wymyślił miasto na Księżycu tak, żeby było jak najbardziej prawdopodobne i funkcjonalne. Mógłby jednak zaoszczędzić nam opisów wody krążącej w kanalizacji albo wrzucania do fabuły nic niewnoszącej sceny gaszenia pożaru, napisanej tylko po to, by mógł pochwalić się czytelnikom stworzonym przez siebie systemem przeciwpożarowym. Istotną częścią fabuły są za to przeprowadzane przez główną bohaterkę akcje sabotażowe, w trakcie których musi ona coś zhakować, zespawać, grzebnąć przy elektronice. Tam techniczne wstawki są wręcz niezbędne. Jednak dlaczego autor powtarza kilkukrotnie te same kwestie? Dla przykładu: Jazz idzie sobie przez miasto i zastanawia się nad jego budową: że są dwie warstwy metalu, pomiędzy nimi ileśtam centymetrów księżycowych skał, wszystko mega wytrzymałe, zaprojektowane w specjalny sposób, bla, bla, bla. A za jakiś czas scena, w której bohaterka musi się przez te warstwy przebić ze spawarką, i od nowa omawia budowę tego samego. Ponadto książka jest napisana w narracji pierwszoosobowej, więc pierwszy przytoczony przeze mnie przykład jest mniej więcej tak samo naturalny, jak rozmyślanie o szczegółach wylewania asfaltu podczas zwykłego spaceru po ulicy.

Pamiętam jednak, że Artemis to druga książka Andy'ego Weira, więc nie jest on super doświadczonym pisarzem. Trochę tu poległ pod względem językowym, a szkoda, bo pomysł miał ciekawy. Może następnym razem powinien skorzystać z usług ghostwritera? A może to wydawnictwo go cisnęło, żeby szybko wydał coś po bestsellerowym Marsjaninie, bo sprzeda się na pniu? Nie wiem, ale podejrzewam, że mogło tak być. Bez względu na przyczyny, Artemis to jedynie średniak, któremu dam 3/5, nie będę nikomu polecać, ale też odradzać - czytacie to na własną odpowiedzialność.

PS W temacie rzeczy za darmo - pisarka Anna Brzezińska wrzuciła na swoim Facebooku link do jej cyklu fantasy Saga o zbóju Tawrdokęsku, można go stamtąd legalnie i bezpłatnie pobrać i czytać, bo to świetna, aczkolwiek niedoceniona rzecz.