środa, 9 maja 2018

13/2018 CEO Slayer, Marcin Przybyłek

 
W połowie XXI wieku światem rządzą korporacje, powszechny jest wyzysk pracowników. Nie inaczej jest w Warszawie, gdzie banki bezkarnie okradają ludzi, a producenci leków wpędzają ich w choroby. Niespodziewanie w tym mroku rozbłyska promyk nadziei. Dyrektorzy wielkich firm padają ofiarą CEO Slayera, tajemniczego mściciela, równie jak oni bezwzględnego, silnego i brutalnego. 
Za skrywającym twarz pod maską mistrzem sztuk walki korporacje wysyłają przebiegłego detektywa - kobietę, która cynizmem i wyrachowaniem bije na głowę nawet upokorzonych menadżerów. Warszawa staje się areną zmagań samotnego anioła z piekielnymi bestiami. W tej nierównej walce z wykorzystaniem najnowszych technologii CEO Slayer ma jednak cichych sojuszników: opinię publiczną, media i... nie tylko. 
Opis z okładki książki.
Dziwny jest ten okładkowy blurb, niby poprawny, nie oszukuje czytelnika, ale jest tak napisany, by w krótkich zdaniach zmieścić jak najwięcej informacji. Zawsze się zastanawiam kto pisze te blurby i czy czasem nie może dołożyć jednego czy dwóch zdań, żeby całość brzmiała bardziej po polsku.

Zresztą sama książka też jest dziwna. Widziałam w necie opinię, że Marcin Przybyłek napisał książkę tylko dlatego, że nie umiał narysować komiksu. I mam wrażenie, że jako komiks ta historia sprawdziłaby się o wiele lepiej - zwłaszcza, że autor chyba nie mógł się zdecydować, czy ma być to lekka parodia, czy jednak coś bardziej poważnego.

Kupuję wszystkie momenty z humorem, z odniesieniami do Batmana, te, w których żartuje się z konwencji i stereotypowych postaci. Niech już nawet główny bohater zachwyca się swoim podobieństwem do Clinta Eastwooda, a kobiety będą piękne, biuściaste i zawsze chętne, a cała historia kończy się niemalże bajkowym happy endem. To mogłaby być przyjemna, luźna książka, gdzie nie rażą elementy mistyczne w połączeniu z nowoczesną technologią (mnie nie raziły). Ale nie, niestety nie wyszło, gdyż pan Przybyłek zdecydował się do tego wszystkiego dodać ciężką, poruszającą problemy społeczne warstwę, która jest jednak niezbyt wiarygodna. Na świecie niby brakuje wody - bohaterowie nic sobie z tego nie robią, kąpią się po 40 minut i nigdy nie brakowało im żadnego napoju. Firmy oszukują klientów i planowo postarzają produkty, a wszystko to w majestacie prawa - owszem, takie rzeczy się dzieją i będą się działy, ale nie uwierzę, że kiedykolwiek prawo na to oficjalnie pozwoli. Wystarczy wspomnieć całkiem niedawną aferę z oszukanymi parametrami spalania silników Volkswagena, czy też przypadek Martina Shkreli, który kupił firmę farmaceutyczną i podniósł cenę produkowanego przez nią leku o 5000%. W pierwszym przypadku Volkswagen musiał się gęsto tłumaczyć, organizować bezpłatne akcje serwisowe, a i tak sprzedaż spadła mu drastycznie, szczególnie w USA; natomiast w drugim pazerny przedsiębiorca został szybko aresztowany za przekręty finansowe. Jest też bardzo świeża sprawa: Unia Europejska planuje wprowadzenie zakazu sprzedaży smartfonów, które nie mają wymiennej baterii i nie dają się rozłożyć, co poważnie utrudnia ewentualne naprawy. Ludzie nie lubią być oszukiwani, są też coraz bardziej świadomymi konsumentami, więc nie wierzę, że kiedykolwiek nastaną takie czasy, jak w CEO Slayer.


Zdjęcie autora i grafika z głównym bohaterem na okładce - podobieństwo jest całkiem wyraźne, czyżbyśmy mieli do czynienia z self-insertem? Albo to tylko sesja zdjęciowa na potrzeby książki...

Sposób opisywania nowych technologii to kolejna rzecz, która mi się tu nie spodobała. Czytałam już mnóstwo książek science fiction, a co za tym idzie poznałam już wiele pomysłów na to, jak mógłby wyglądać świat przyszłości. W żadnej z nich nie spotkałam się jednak z wyjaśnieniem działania wynalazków i urządzeń w przypisach. Naprawdę, tu każdy nowy przedmiot był dokładnie opisany na dole strony. Nie mam pojęcia, dlaczego Marcin Przybyłek to zrobił, ale wyszło wyjątkowo beznadziejnie. Przecież czytelnicy powinni sami odkrywać, wnioskować z kontekstu, co bez tych przypisów nie byłoby szczególnie trudne. Autor ma ludzi za idiotów, czy co? Może wydawało mu się, że tak będzie fajnie, oryginalnie... Nie wiem, nie jestem w stanie tego pojąć. 

Tu ciśnie się na usta pewien klasyk: Co to k.... jest?!

Gdyby CEO Slayer pozostał lekką historyjką o mścicielu bijącym złych kierowników korpo, taką bardzo rozrywkową, komiksową, z głębszym przesłaniem do samodzielnego wywnioskowania - byłoby fajnie. Gdyby była to poważna powieść o mścicielu wywlekającym na wierzch pilnie strzeżone mroczne tajemnice firm udających dobre i przyjazne (i przy okazji bijącym złych kierowników korpo) - też byłoby fajnie. Ale dostaliśmy miks tego i tego, co strasznie rozpraszało mnie w trakcie lektury. Tę opowieść można przepisać od nowa, zrobić z niej dwie książki w zupełnie różnych konwencjach, a każda z nich byłaby lepsza od pierwowzoru, który dostaje ode mnie tylko 2/5. Marcin Przybyłek napisał też inne książki, w tym cykl Gamedec, który miałam zamiar przeczytać, ale po CEO Slayerze jakoś się zniechęciłam i raczej nie sięgnę już po nic jego autorstwa.


CEO Slayer dobrze pasuje do moich Horyzontów zdarzeń, ale muszę go odnieść do biblioteki. Zresztą i tak nie chciałabym go trzymać w domu.

1 komentarz:

  1. W ogóle nie widzę siebie czytającej tę powieść. Nie lubię s-f, a poza tym ta okładka mnie odrzuca xD

    OdpowiedzUsuń