niedziela, 5 grudnia 2021

8/2021 Odprysk Świtu, Brandon Sanderson


Po odkryciu statku-widma, którego załoga najprawdopodobniej zginęła, próbując dotrzeć do otoczonej sztormami wyspy Akinah, Navani Kholin musi wysłać ekspedycję, by upewnić się, że wyspa nie wpadła w ręce wroga. Podlatujący zbyt blisko Świetliści Rycerze nagle tracą całe Burzowe Światło, więc podróż musi się odbyć drogą morską. 
Właścicielka statku Rysn Ftori utraciła władzę w nogach, ale zyskała towarzystwo Chiri-Chiri, żywiącego się Burzowym Światłem skrzydlatego skowrończyka – istoty należącej do gatunku uważanego za wymarły. Teraz podopieczna Rysn choruje, a jedyną nadzieją na jej wyzdrowienie jest udanie się do starożytnego domu skowrończyków – Akinah. Z pomocą Lopena, niegdyś jednorękiego Wiatrowego, Rysn musi przyjąć misję powierzoną jej przez Navani i wpłynąć w niebezpieczny sztorm, z którego nikt nie uszedł z życiem. Jeśli załodze nie uda się odkryć tajemnic ukrytego miasta na wyspie, zanim spadnie na nich gniew jego starożytnych strażników, los Rosharu i całego cosmere zawiśnie na włosku.

Opis z okładki książki

Odprysk Świtu to druga minipowieść z uniwersum Archiwum Burzowego Światła, druga i, według mnie, ciekawsza i bardziej wciągająca. Przeczytałam ją w ciągu jednego dnia - samo to o czymś świadczy.

Bohaterką książki jest Rysn, znana z głównego cyklu niepełnosprawna handlarka, obecnie właścicielka statku. Kobieta podejmuje się niebezpiecznej misji zbadania odległej wyspy, która rzekomo skrywa skarby i tajemnice mogące pomóc w toczącej się wojnie. Nie wyrusza jedynie dla zysku; odwiedzenie tego miejsca to jedyny sposób, by pomóc towarzyszącemu jej wpół legendarnemu stworzeniu, które ostatnio wydaje się być jakieś chore... I to tyle jeśli chodzi o fabułę, nie będę zdradzać za dużo. 

Chętnie podzielę się za to moją opinią na temat Odprysku Świtu. Książka trafiła w mój gust lepiej niż Tancerka Krawędzi - może dlatego, że Zwinka mimo wszystko trochę mnie irytuje? O Rysn, jej towarzyszach i załodze czytało mi się przyjemniej. Ogólnie całkiem lubię wątki morskie opisujące życie na statku, i tu trochę było tego dobrego. Dostajemy tu rozwinięcie kilku drugoplanowych postaci i dobrą przygodową fabułę, zaskakująco zwartą jak na Sandersona. Scena batalistyczna w finale też jest opisana dość oszczędnie, no wprost ciężko uwierzyć, że ten pisarz tak potrafi.

Nadal twierdzę, że te nowelki nie są lekturą obowiązkową, lecz jedynie dopełnieniem głównego cyklu napisanym z potrzeby serca autora, ale ta naprawdę mi się spodobała. Jestem takim typem czytelnika, który zapozna się ze wszystkimi dodatkami, o ile tylko lubi dane uniwersum wystarczająco mocno, i to jest właśnie taki przypadek. Więc pisz pan co chcesz, panie Sanderson, ja będę czytać. Wolałabym jednak, żeby były to raczej Odpryski Świtu niż Tancerki Krawędzi, ale to tylko moje osobiste preferencje. No i na koniec ocena - 5/5 bez żadnego wahania.

Recenzja I tomu: Droga Królów

Recenzja II tomu: Słowa Światłości

Recenzja III tomu: Dawca Przysięgi

Recenzja IV tomu: Rytm Wojny

Recenzja podsumowująca tomy I-III

Recenzja minipowieści Tancerka Krawędzi

czwartek, 11 listopada 2021

7/2021 Tancerka Krawędzi, Brandon Sanderson


Przed trzema laty Zwinka poprosiła boginię, by ta powstrzymała jej dorastanie – i wierzyła, że to życzenie zostało spełnione. W Tancerce Krawędzi młodziutka Świetlista odkrywa, że czas nie czeka na nikogo. A choć młody cesarz Aziru zapewnił jej ochronę przed katem, któremu nadała przydomek „Ciemność“, Zwinkę przytłacza duszna atmosfera dworu. Kiedy więc dowiaduje się, że nieubłagany Ciemność udał do Yeddawu i tam krzywdzi ludzi podobnych do niej, których moce dopiero się przebudziły, podąża za nim. Uciemiężeni w Yeddawie nie mają obrońcy, a Zwinka wie, że musi wziąć na siebie na siebie tę wspaniałą odpowiedzialność.

Opis z okładki książki 

Powracam po dłuższej przerwie, ale wciąż pozostaję przy Brandonie Sandersonie. Tym razem wzięłam na warsztat Tancerkę Krawędzi, czyli minipowieść skupioną na Zwince, jednej z bohaterek Archiwum Burzowego Światła. Zwinka może nie jest moją ulubioną postacią, ale całkiem ją lubię, więc chętnie przeczytałam o niej coś więcej.

Na samym początku miałam uczucie déjà vu - otóż Sanderson zaczyna powtórzeniem historii o włamaniu do pałacu cesarskiego w Azirze, którą już wcześniej czytaliśmy, i tam właśnie poznaliśmy Zwinkę. Potem akcja przenosi się do innej, ciekawej lokacji, gdzie Zwinka ma do wypełnienia misję. Początkowo nie do końca sobie ją uświadamia, a potem wręcz wypiera nie chcąc wziąć odpowiedzialności za swoje życie. Ostatecznie wiadomo, wszystko kończy się dobrze, i od samego początku wiedzieliśmy, że tak będzie, no bo przecież znamy dalsze losy Zwinki z głównej serii - piszę tak, bo nie widzę powodów, by Tancerkę Krawędzi miał czytać ktoś, kto nie zna Archiwum Burzowego Światła. Ta książka zupełnie nie nadaje się na wprowadzenie do uniwersum, nie poradzi sobie też jako samodzielna powieść.

Nie mam nic przeciwko temu, by pisarki i pisarze tworzyli takie przystawki do głównego cyklu, w końcu je kupuję i czytam, więc... Jednocześnie twierdzę również, że Archiwum Burzowego Światła niczego by nie straciło, gdyby Sanderson tej Tancerki Krawędzi nie napisał. Jest - to dobrze, można ją przeczytać, można nie, nic się nie dzieje, to nie żaden must have. Ot, dwie dodatkowe godzinki na Rosharze, rzecz miła, lecz nie niezbędna. Dam 4/5, bo jednak nie było w tej książce niczego nadzwyczajnego. Jeśli ktoś jest fanem Zwinki i jej niekończącego się poszukiwania pożywienia, powinien być bardziej zadowolony.


Świetnie, że książka ma tę wbudowaną zakładkę, uwielbiam to rozwiązanie. Swoją zakładkę zwykle gdzieś rzucę, przykryję innymi rzeczami i potem szukam jej co najmniej dziesięć minut, ta się tak łatwo nie zgubi. Ma też jedną wadę: kot myślał, że to zabawka i próbował ją zjeść :/

Recenzja I tomu: Droga Królów

Recenzja II tomu: Słowa Światłości

Recenzja III tomu: Dawca Przysięgi

Recenzja IV tomu: Rytm Wojny

Recenzja podsumowująca tomy I-III

niedziela, 12 września 2021

6/2021 Rytm Wojny, Brandon Sanderson (Archiwum Burzowego Światła tom IV, cz. 1 i 2)

Po utworzeniu koalicji ludzkich monarchów stawiających opór wrogiej inwazji, Dalinar Kholin i jego Świetliści Rycerze przez rok prowadzili przeciągającą się, brutalną wojnę. Żadna ze stron nie zyskała przewagi, a nad każdym strategicznym posunięciem wisi cień zdrady przebiegłego Taravangiana.

Teraz, gdy nowe wynalazki uczonych Navani Kholin zaczynają zmieniać oblicze wojny, wróg przygotowuje odważną i niebezpieczną operację. Następujący później wyścig zbrojeń może rzucić wyzwanie samemu sednu ideałów Świetlistych, a być może wyjawić również tajemnice starożytnej wieży, która niegdyś była sercem ich potęgi.

Opis z okładki pierwszej części 

Czwarty tom z zaplanowanych dziesięciu cierpi na coś, co w trylogiach nazywam "syndromem środkowego tomu", czyli zwolnienie akcji i skupienie się na ekspozycji. Nie postrzegam tego jako wady, ale niestety, przez to czytałam Rytm Wojny wolniej, jakbym nie mogła odnaleźć odpowiedniego rytmu. Dopiero gdzieś za połową drugiej części wszystko wróciło na właściwe tory i końcówkę pochłonęłam w jeden wieczór. Finał, jak zwykle, zachwycił rozmachem i sporą dawką emocji.

Mimo drobnych zastrzeżeń wiem, że to była ważna część serii. Dostarcza odpowiedzi na wiele pytań, a przy okazji stawia następne, byśmy my, czytelnicy, nie mieli za łatwo i mogli wypełnić czas pozostały do wydania piątego tomu rozkminiając kolejne hipotezy. Cieszę się też, że skala wydarzeń wciąż rośnie - to lubię w wielkich, epickich seriach. Doceniam również przybliżenie historii dwóch bohaterek, które wcześniej pozostawały na drugim planie. Trochę szkoda, że było tak mało Adolina, bo ten bohater zyskuje coraz więcej mojego uznania jako jedyny "normalny" w morzu postaci potrzebujących dobrego psychologa. No i cóż zrobić, po prostu lubię Adolina, nic na to nie poradzę.

Nie będę się rozpisywać, bo czwarty tom cyklu to taki etap opowieści, o którym niemal nie da się rozmawiać bez spoilerów. Wiem, że pojawiło się tu sporo odniesień do innych książek Sandersona, których akcja dzieje się w tym samym uniwersum (a których jeszcze nie czytałam), więc może Archiwum Burzowego Światła jest dla autora takim zwieńczeniem twórczości jak Mroczna Wieża dla Stephena Kinga? A może nie, i Sanderson planuje napisać coś jeszcze bardziej spektakularnego? Co by to nie było, niech sobie pisze dalej, ja to chętnie przeczytam, bo jego styl mi całkiem pasuje.

A i jeszcze dla formalności ocena, 5/5, jakże mogłoby być inaczej. Bo lubię tę historię i żadne spowolnienie akcji mi tego nie zepsuje.

Recenzja I tomu: Droga Królów

Recenzja II tomu: Słowa Światłości

Recenzja II tomu: Dawca Przysięgi

Recenzja podsumowująca tomy I-III

środa, 28 lipca 2021

5/2021 Archiwum Burzowego Światła, Brandon Sanderson (tomy I-III)

Tęsknię za dniami przed Ostatnim Spustoszeniem. Epoką, zanim Heroldowie nas porzucili, a Świetliści Rycerze zwrócili się przeciwko nam. Czasem, gdy na świecie wciąż była magia, a w sercach ludzi był honor.

 Fragment z okładki Drogi Królów

Kiedy tylko ukazał się Rytm Wojny, czyli IV tom serii Archiwum Burzowego Światła, wiedziałam że przed jego przeczytaniem muszę przypomnieć sobie pierwsze trzy. To pokaźne, około tysiącstronicowe książki, więc trochę mi to zajęło, ale nie żałuję. To była świetna okazja, by wrócić do ulubionych bohaterów, ale też i mocniej wgryźć się w świat wykreowany przez Brandona Sandersona.

Bo ja lubię czytać książki wiele razy, szczególnie jeśli są to dłuższe serie skonstruowane tak, by za każdym razem dostrzegać w nich coś więcej. Kiedy wyjdzie kolejny tom, pewnie przeczytam to wszystko jeszcze raz :) Nie skupiałam się już tak bardzo na akcji i kibicowaniu bohaterom, bo wiedziałam do czego to wszystko zmierza. Mogłam zająć się skomplikowaną historią Rosharu, która i tak w wielu miejscach jest dla mnie niejasna - chociaż to nie dziwi biorąc pod uwagę, że to były tylko trzy tomy z zaplanowanych dziesięciu, i autor nie może odkryć wszystkich kart na samym początku.

Po ponownym przeczytaniu nie zmieniłam zdania o tej serii, nadal uważam ją za świetną i godną polecenia rzecz, zwłaszcza dla tych, którzy mają dość dark fantasy i dla odmiany chcieliby poczytać o ludziach, którzy przynajmniej starają się postępować dobrze. To, że każdy z bohaterów jest w jakiś sposób złamany i straumatyzowany, to insza inszość. Ja jednak mam wrażenie, że nad całością unosi się nieco optymistyczny duch spren szepczący nam: Okej, sytuacja jest ciężka, ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Albo jakby ujął to Kaladin: Honor zginął, ale zobaczę co da się zrobić. Mam straszną nadzieję, że Sandersonowi uda się dopisać Archiwum i znacząco nie obniżyć poziomu. Na razie jest bardzo dobrze i ocena to tylko formalność: 5/5 i  ani kawałka mniej.

Recenzja I tomu: Droga Królów

Recenzja II tomu: Słowa Światłości

Recenzja II tomu: Dawca Przysięgi

sobota, 8 maja 2021

4/2021 Tron Tyrana, Sebastien de Castell (Wielkie Płaszcze tom IV)


Jak daleko można się posunąć, by zrealizować marzenie zmarłego króla? Po latach zmagań i poświęceń Pierwszy Kantor Wielkich Płaszczy Falcio val Mond jest bliski wypełnienia swojej ostatniej misji. Jej celem jest osadzenie na tronie Aline - córki króla. Tylko tym sposobem można raz na zawsze przywrócić Tristii praworządność.

Jak to jednak u Wielkich Płaszczy bywa, sprawy bardzo się komplikują. W sąsiednim kraju  nowy przywódca Avares jednoczy barbarzyńskie armie, które od dawna zagrażają granicom Tristii. Co gorsza zyskał nowego sojusznika. Jest nim Trin, która dwukrotnie próbowała zabić Aline, by zagarnąć tron Tristii. Przy wsparciu armii Avaresa, dowodzonych przez żądnego krwi wojownika, Trin wydaje się nie do powstrzymania...

Opis z okładki książki.

Tak więc cykl Wielkie Płaszcze już za mną - chociaż tak właściwie to nie do końca, bo autor zapowiada powrót do tego uniwersum. Może po latach, może z innymi bohaterami, ale to dobrze, że chce wrócić, bo pomysły ma niezłe, a z jego świata da się jeszcze wiele wycisnąć.

A jak tam sam Tron Tyrana? Cóż, po przeczytaniu trzeciego tomu spodziewałam się, że akcja finału pójdzie w zupełnie innym kierunku. Zostałam jednak zaskoczona, co zawsze jest dużym plusem - nie lubię, kiedy książki są zbyt przewidywalne. Myślałam, że dostaniemy więcej bogów i innych mistycznych wątków, ale nie, akcja trzymała się bardziej przyziemnych rejonów. O fabule nie będę się rozpisywać, bo nie ma sensu walić spoilerami, ale mam kilka ogólnych spostrzeżeń, które będą się w jednakowym stopniu tyczyć tej książki, jak i całej serii.

Po pierwsze, nie da się nie zauważyć ogromnych ilości taniej sensacji, którą Wielkie Płaszcze są wręcz wypchane. Ciągle coś się dzieje, bohaterowie wpadają w coraz to nowe tarapaty, z których wychodzą coraz to większym cudem. W tym tomie dochodzą jeszcze dzieci odnajdywane po latach i nagle ujawniający się ojcowie. Aż chciałoby się rzucić tekstem ze znanego mema: To który, k****, jest synem kogo? I jak zazwyczaj nie przepadam za tanią sensacją, tak tu jestem w stanie ją kupić. Pasuje do konwencji płaszcza i szpady, w której utrzymany jest cykl. No i poza tym nie da się gniewać na tę książkę, bo po każdej przesadzonej akcji, kolejnej udanej ucieczce i cudownym ozdrowieniu dostajemy błyskotliwy, zabawny dialog, fajną scenę walki, czy też pozytywnie zaskakujący nas nowy wątek. Nawet patos, który w poprzednich tomach wywoływał u mnie jedynie uśmiech, tym razem w jednym miejscu dał radę mnie wzruszyć. 

Szybciutko wspomnę jeszcze o samym zakończeniu. Po setkach stron nieprawdopodobnych wydarzeń nastąpiło zaskakująco prawdopodobne zakończenie. Absolutnie nie spodziewałam się, że autor pójdzie w tę stronę, i naprawdę, za samo to należą mu się brawa. Podoba mi się to, co zrobił z głównymi bohaterami, i że doprowadził ich właśnie do takiego punktu.

Obiektywnie rzecz biorąc Tron Tyrana jest pozycją udaną, ale całkiem przeciętną, nie wybijającą się jakoś szczególnie ponad standardy gatunku. Jednak nie poradzę nic na to, że styl pisania autora przypadł mi do gustu, chociaż nad budowaniem fabuły to mógłby on jeszcze trochę popracować. Dam więc tej książce (i chyba można powiedzieć, że jednocześnie całej serii) 4/5 i liczę na kolejne, lepsze, mniej sensacyjne książki spod pióra Sebastiena de Castella.

Recenzja tomu I i II

Recenzja tomu III

piątek, 23 kwietnia 2021

3/2021 Thrawn, Timothy Zahn (trylogia)

 

Najbardziej bezwzględny i przebiegły wojownik w historii Imperium Galaktycznego, wielki admirał Thrawn, jest jednym z najbardziej fascynujących bohaterów uniwersum Gwiezdnych Wojen. Od wprowadzenia go w bestsellerowej, stanowiącej klasykę gatunku powieści Timothy’ego Zahna Dziedzic Imperium, a także przedstawienia kontynuacji jego losów w Ciemnej stronie Mocy oraz Ostatnim rozkazie, jak również w innych pozycjach z serii, zyskał status legendy pośród największych czarnych charakterów Gwiezdnej Sagi. Początki wielkiego admirała i historia jego kariery w szeregach Imperium pozostawały dotąd owiane tajemnicą. Teraz, za sprawą powieści Star Wars: Thrawn, czytelnik ma okazję poznać wydarzenia, które wprowadziły na imperialny firmament tę niebieskoskórą, czerwonooką gwiazdę geniusza strategii i śmiertelnie groźnego wojownika, oraz jego drogę do najwyższej potęgi… i niesławy.

Przebywający na wygnaniu Thrawn zostaje odnaleziony i ocalony przez imperialnych żołnierzy. Dzięki przenikliwości oraz niesamowitym zdolnościom taktycznym błyskawicznie zyskuje uznanie w oczach samego Imperatora Palpatine’a i udowadnia, że jest równie ambitny, co nieodzowny Imperium.

Wiedza, intuicja oraz zdolności bojowe Thrawna zostaną wystawione na próbę, gdy stanie on przed wyzwaniem stłumienia buntu, zagrażającego życiu niewinnych istot, imperialnej dominacji w galaktyce, a także jego ostrożnie snutym planom zdobycia jeszcze większej władzy.

Opis fabuły pierwszego tomu: lubimyczytac.pl 

Zwięźle i szczerze: spodziewałam się po tych książkach czegoś więcej. Dostałam przeciętną gwiezdnowojenną space operę, napisaną poprawnie, ale bez polotu. Jej największa wada - nie wzbudziła we mnie żadnych emocji.

Moim zdaniem najbardziej udaną częścią trylogii jest ta pierwsza, w której to Thrawn dopiero wstępuje w szeregi imperialnej armii, idzie do Akademii, powoli pnie się w górę. Jego protektorem był sam Palpatine, a i tak nie szło mu to super gładko. Może ja po prostu lubię motyw szkoły i dlatego ta część podeszła mi najbardziej? Bo były też wady, m. in. ogłupianie przeciwników Thrawna tylko po to, żeby na ich tle wydawał się większym geniuszem (to się zresztą przewijało przez wszystkie tomy i co chwilę mnie irytowało.

Druga część jest okej: Thrawn i Darth Vader zostają niejako zmuszeni do współpracy. Sprawa jest nawet ciekawa i dobrze czytało mi się o przepychankach pomiędzy bohaterami, ale pół książki zajmują retrospekcje z ich pierwszego spotkania, kiedy to Vader był jeszcze Anakinem, i również wykonywali razem pewną misję, dziwnym trafem na tej samej planecie i w okolicach. Przypadek? Nie sądzę... W każdym razie retrospekcje wydały mi się nudniejsze od akcji właściwej i spokojnie można byłoby je skrócić o połowę. Wybijały mnie tylko z rytmu i zniechęcały do czytania.

A trzecia część jest do bólu przeciętna. Jakaś misja, jakieś tajemnicze zagrożenie, kosmiczne bitwy opisane tak se i teoretyczny geniusz Thrawna, w który ciągle ciężko było mi uwierzyć. No i jest jeszcze coś, co sprawiało, że traktuję te książki jako fanfik, a nie samodzielne utwory: olbrzymia ilość nawiązań do całego uniwersum Gwiezdnych Wojen. Po co opisywać znane postaci (np. Tarkina i Krennicka), skoro czytelnicy i tak rozpoznają je z innych kanonicznych dzieł? Można też rzucić jakimś nazwiskiem nie wyjaśniając niczego, czytelnicy się połapią. Albo wręcz wrzucić cały serial pomiędzy dwa tomy trylogii i wspomnieć o nim w trzech zdaniach. Jak ktoś go nie oglądał, trudno, jego strata.

Z tego powodu uważam więc, że trylogia Thrawn jest tylko dodatkiem dla wiernych fanów, nie obroni się jako odrębne dzieło (z czym znakomicie sobie radzą czytane przeze mnie niedawno Utracone gwiazdy, które też przecież miały masę nawiązań). Za przeciętność i lekki zawód, którego doznałam w czasie lektury, oceniam całość na niezbyt mocne 3/5 i chyba dam sobie spokój z książkami z tego uniwersum, bo okazuje się, że nie są one niczym szczególnym.

niedziela, 28 lutego 2021

Nowe książki: luty 2021

 


No to od lewej: Folwark zwierzęcy George'a Orwella, klasyk i lektura szkolna, którego chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Czytałam kilkukrotnie, ale nie miałam na swojej półce, więc kiedy nadarzyła się okazja kupić w dobrej cenie, to nie wahałam się ani chwili. Dalej: Nigdziebądź, Neil Gaiman. Bo Gaimana do tej pory czytałam tylko jedną pozycję, którą byli Amerykańscy bogowie, a chciałabym więcej. No i brakująca pierwsza część Grombelardzkiej legendy Feliksa W. Kresa wreszcie wyszperana na olx. Bo brakowało, a tak przecież być nie może.


I wreszcie muszę się kiedyś zabrać za tę Księgę całości, ale trochę się boję... Z recenzji i opinii wynika, że to może mi się bardzo spodobać, a wtedy przeczytam i co, i już nie będzie więcej. Mam co prawda dopiero cztery tomy, a resztę dokupię w najnowszym wydaniu z Fabryki Słów, a im jeszcze chwilę zejdzie z wypuszczeniem ich na rynek. No i autor ma tym razem tę serię dokończyć, za co trzymam kciuki.

niedziela, 7 lutego 2021

2/2021 Ogień nie zabije smoka, James Hibberd

 

Pierwsza oficjalna książka opowiadająca o największym hicie telewizyjnym XXI wieku – serialu Gra o Tron – napisana przez dziennikarza „Entertainment Weekly” Jamesa Hibberda i opublikowana przy wsparciu HBO. W "Ogień nie zabije smoka" James Hibberd, dziennikarz „Entertainment Weekly”, przedstawia fascynujące kulisy serialu "Gra o tron" i historię jego powstania: od pierwszych spotkań zespołu kreatywnego, po nagranie scen bitew, aż po niesamowitą inscenizację finału. Zrealizowany na podstawie bestsellerowego cyklu powieściowego George’a R.R. Martina serial został nagrodzony aż 59 statuetkami Emmy i stał się światowym fenomenem. 
James Hibberd, opierając się na ponad 50 wywiadach, nieznanych szerokiej publiczności zdjęciach i zakulisowych rozmowach z producentami, obsadą i całą ekipą serialu, przedstawia historię powstania największego show w historii. Show, dla którego noce zarywał ponoć sam Barack Obama…

opis ze strony lubimyczytac.pl 

Tak właściwie to nie miałam w planie czytać tej książki. Przeglądałam aplikację Empiku w poszukiwaniu czegoś nowego, no i tak jakoś rzuciła mi się w oczy. Pomyślałam, że czemu nie, w końcu bardzo lubię Grę o tron. I to był dobry wybór. Ogień nie zabije smoka pozwolił mi przeżyć jeszcze raz najlepsze momenty - nie jest to żadna hiperbola, dwa razy przeszły mnie ciary, taką reakcję emocjonalną wywołał. Jednocześnie przypomniał mi też wszystkie złe i dziwne rzeczy, które działy się z tym serialem, a to już nie było takie miłe.

Książka składa się w dużej mierze z fragmentów wywiadów z twórcami serialu, aktorami oraz autorem literackiego pierwowzoru, Georgiem R. R. Martinem. Cały ten materiał został ułożony chronologicznie, zaczynamy więc od krótkiej historii powstania książek, potem przechodzimy do początków produkcji serialu i lecimy przez wszystkie sezony. Brzmi dość prosto, jakby każdy dziennikarz mógł napisać coś takiego. I to pewnie prawda, ale zaletą tej książki jest to, że James Hibberd jest prawdziwym fanem Gry o tron, często bywał na planie zdjęciowym i widać, że po prostu czuje tę opowieść.

Za to wadą jest bezkrytyczność autora. Z uporem godnym lepszej sprawy próbuje bronić kontrowersyjnych decyzji twórców, które niezbyt przypadły do gustu wielu fanom. No nie wiem, może jest w tej grupie, której wszystko się podobało? Jeśli tak, to akceptuję jego punkt widzenia, ale nijak go nie rozumiem :)

Nie żałuję, że przeczytałam Ogień nie zabije smoka, ale nie jest to książka, którą chciałabym kupić i mieć na półce. Jak najbardziej można się z nią zapoznać, ale może w taki sposób, jak ja, przypadkowo i bez ponoszenia kosztów. Dlaczego tak sądzę? Bo jest to pozycja solidna, dobrze uporządkowana i okraszona mnóstwem ciekawostek, ale tak naprawdę nie dostarczyła mi niczego nowego. Przez lata śledzenia newsów o Grze o tron to wszystko już gdzieś mi się przewinęło, czytałam te same wywiady i ciekawostki w różnych zakątkach internetu. Dam 4/5 i polecam, ale zwłaszcza tym, którzy co prawda lubią Grę o tron, ale może nie siedzą w popkulturze tak mocno jak ja.  

niedziela, 31 stycznia 2021

Nowa książka: styczeń 2021

 


Tron tyrana, czyli czwarty (i ostatni) tom cyklu fantasy Wielkie płaszcze, udało mi się wyrwać dość tanio na wyprzedaży w Empiku. Nie darzę tej serii jakimś szczególnie gorącym uczuciem, ale jest okej, dobrze się czyta i ciekawi mnie, jak to wszystko się skończy, zwłaszcza że przy końcu trzeciego tomu trochę się podziało. No i bardzo ładnie te książki razem wyglądają, aż szkoda, że nie zostały wydane w twardej okładce. 


wtorek, 26 stycznia 2021

1/2021 Szamanka od umarlaków, Martyna Raduchowska (trylogia)

Kto by pomyślał, że potomkini wielkiego rodu czarodziejów, wróżbitów i telepatów zbuntuje się wobec rodzinnej tradycji… Ida Brzezińska ma osiemnaście lat i uważa magię za stek bzdur. Jak sama twierdzi, taka z niej czarownica, jak z koziego zadka waltornia. Jedyne, o czym Ida marzy, to spokojne życie młodej dziewczyny: wymarzone studia psychologiczne na Uniwersytecie Wrocławskim, mieszkanie w akademiku, poznawanie świata… Niestety przeszkadzają jej w tym pojawiające się ni stąd ni zowąd trupy. Widzenie zmarłych i przewidywanie śmierci ludzi żyjących to magiczny dar, długo poszukiwany przez rodziców Idy. Nie jest łatwo być medium… a dodatkowo Ida ma prawdziwego Pecha!

Opis pierwszego tomu z lubimyczytac.pl 

Po Przeczytaniu książek Marty Kisiel (Toń, Nomen omen, Płacz) naszła mnie ochota na coś podobnego. Wybrałam Szamankę od umarlaków, bo i polska autorka, i urban fantasy, ale niestety, to nie był ten sam poziom. 

Zaczęłam z audiobookami, w taki sposób zapoznałam się z pierwszym i drugim tomem. Zeszło mi z tym jednak dobrych parę miesięcy, jakoś nie mogłam zebrać się do odpalenia i słuchania książki. Dlatego też na trzeci  tom wybrałam e-book i skończyłam to w tydzień. Widocznie jednak audiobooki nie są do końca dal mnie, bo po prostu o nich zapominam.

Generalnie ta trylogia Martyny Raduchowskiej spodobała mi się na tyle, że chętnie przeczytam jej nowsze dzieło, space operę Łzy Mai. Pisarka ma lekkie pióro i talent do słów, a jeśli jeszcze nieco poprawi prowadzenie fabuły, to już w ogóle będzie warto śledzić jej karierę.

Bo też pewne niedociągnięcia fabularne są tym, co nie zagrało mi w Szamance od umarlaków. Nie były to duże rzeczy, ot nierówne tempo, nagłe spowolnienia akcji, tego typu drobiazgi, które występowały głównie w pierwszym tomie. To wszystko jest do poprawienia i absolutnie nie skreśla książki w moich oczach. Główna bohaterka Ida jest sympatyczna i miło czytało się o jej perypetiach i problemach, w które się pakowała. Świat wykreowany w książkach również jest interesujący, magia zróżnicowana, a opisy rozmaitych rytuałów i wizji bardzo udane. Cała historia kręci się wokół walki z ludźmi i stworzeniami, które wykorzystują magię w złych celach lub wbrew prawu, a poszczególne części są ze sobą dość mocno związane i chyba najlepiej będzie czytać je razem. Nie jest to jedna historia podzielona na trzy książki, bo w jednej by się nie zmieściła. Autorka umiejętnie zwiększa skalę, a wydarzenia każdego kolejnego tomu ściśle wynikają z poprzedniego. Lubię gdy wielotomowa historia nabiera z czasem rozmachu.

Myślę, że Szamanka od umarlaków spodoba się tym, którzy szukają czegoś magicznego, ale jednocześnie lekkiego; wywołującego dreszczyk emocji, ale niepozbawionego humoru. Ja nazywam rzeczy tego typu "książkami do pociągu", bo oferują niezbyt wymagającą rozrywkę nie będąc przy tym głupie czy bezsensowne. Moja ocena to 3/5, takie raczej mocniejsze niż słabsze, no i jak już wcześniej wspominałam, kiedyś sięgnę po inne książki tej autorki. 

piątek, 1 stycznia 2021

Podsumowanie 2020 roku

Podsumowanie

Na początek trochę cyferek:
wydawałoby się, że podczas pandemii i lockdownów nie pozostaje mi nic innego, tylko czytać, ale mój tegoroczny wynik nie jest zbyt imponujący. 21 przeczytanych książek to niewiele, zwłaszcza, że zakładałam przeczytanie 46. Nie rozpaczam jednak z tego powodu, gdyż w wolnym czasie zajmowałam się innymi hobby: świadomym śnieniem (bez satysfakcjonujących rezultatów), graniem w RPG i pisaniem własnego opowiadania. Na ten rok zakładam przeczytanie jednej sztuki więcej, czyli 22 książek i uważam, że to nie będzie trudne do osiągnięcia. A poniżej wykres ilustrujący moje czytelnictwo od początku istnienia bloga:


Najczęściej czytane posty 2020 roku:
tu działy się dziwne rzeczy (a przynajmniej nieco zaskakujące), zresztą zobaczcie sami:

Miejsce 3.



Niby zwyczajny post z podsumowaniem miesięcznych zakupów, a jednak wzbudził duże zainteresowanie. Z powyższych książek przeczytałam jedynie Bursztynową lunetę, jej recenzja tutaj.

Miejsce 2.

Jeszcze może załopotać, Robert M. Wegner


Recenzja tego darmowego (nie wiem jak teraz, ale zaraz po premierze było dostępne za darmo na stronie wydawnictwa Powergraph) opowiadania ze świata Meekhanu pochodzi jeszcze z 2019 roku, ale ciągle jest czytana. Dobrze, bo całe Opowieści z meekhańskiego pogranicza są super i warto je czytać.

Miejsce 1.

Zmiany, Jim Butcher (Akta Harry'ego Dresdena tom XII)


Który to już tom, dwunasty? Ciągnie się ten cykl o magu Dresdenie... I bardzo dobrze, bo z każdą książką jest coraz lepiej. Mam malutkie zaległości do nadrobienia, ale na wszystko przyjdzie czas. Widocznie nie tylko ja lubię to urban fantasy Jima Butchera, bo recenzja klikała się świetnie.

Hity i kity 2020

Tym razem pozwolę sobie pominąć tę sekcję, gdyż bardzo dobrych, ocenionych na 5/5 książek było dużo, a tych słabych bardzo mało, więc w pierwszym przypadku trudno byłoby mi wybrać, a w drugim wybierać nie byłoby z czego. Może jednak przyznam po jednym wyróżnieniu, tak z pamięci, bazując na emocjach wywołanych lekturą?... W takim razie hitem zostanie Terror Dana Simmonsa, za piękny język i cudowną scenę balu karnawałowego, a kitem 90 najważniejszych książek dla ludzi, którzy nie mają czasu czytać, bo to się naprawdę do niczego nie nadaje.

Plany na przyszłość

Cóż mogę tu napisać? Życzę sobie i wam udanych lektur, znalezienia czegoś, co nas zachwyci, wciągnie, i nie pozwoli się odłożyć, zanim nie dotrzemy do ostatniej strony. Chciałabym też więcej trafiających w mój gust nowości wydawniczych, bo w tym roku było z tym słabo. Trzymajcie się więc w tym 2021 i pamiętajcie, że skoro przeżyliśmy 2020, to dalej może być tylko lepiej!