czwartek, 24 listopada 2016

42/2016 "Tron Szarych Wilków" Cinda Williams Chima (Siedem Królestw tom III) - recenzja


Han Alister był przekonany, że utracił już wszystkich, których kochał. Gdy jednak odnajduje swoją przyjaciółkę Rebekę Morley bliską śmierci w Górach Duchów, wie, że zrobi wszystko, by ją uratować. Gotów jest podjąć każde wyzwanie, lecz nic nie jest w stanie przygotować go na to, co wkrótce odkryje: że piękna, tajemnicza dziewczyna, którą znał jako Rebekę, to w rzeczywistości Raisa ana’Marianna, następczyni tronu królestwa Fells. Han czuje się zraniony i zdradzony. Wie, że nie czeka go przyszłość z błękitnokrwistą Raisą, w dodatku obwinia rodzinę królewską o zamordowanie jego mamy i siostry. Jeżeli jednak Han ma się wywiązać z dawno zawartej umowy, musi zrobić, co w jego mocy, by Raisa została królową.
Tymczasem niektórzy nie cofną się przed niczym, by nie dopuścić do objęcia tronu przez Raisę. Po każdym kolejnym zamachu na jej życie dziewczyna zastanawia się, ilu jeszcze prób potrzebują jej wrogowie, by w końcu dopiąć swego. Serce podpowiada jej, że może obdarzyć zaufaniem eks-złodzieja, który okazał się czarownikiem. Księżniczka chce w to wierzyć – przecież już nie raz ją uratował. Jednak w sytuacji, gdy niebezpieczeństwo czyha na nią z każdej strony, może polegać jedynie za własnym rozsądku i żelaznej woli przeżycia – czy to wystarczy?
Opis fabuły z okładki książki. 
Za mną trzeci już tom młodzieżowego fantasy "Siedem Królestw", który okazał się być chyba najlepszym (jak dotąd). Jest to w dużej mierze zasługa akcji - tak, tutaj wreszcie coś się dzieje, są pościgi, zamachy, knowania i intrygi. Pojawia się też więcej polityki, a i dorośli bohaterowie mają większy wpływ na fabułę. 

Przyzwyczaiłam się już do Raisy i nawet nie przeszkadzało mi to, że niektóre jej poczynania były trochę głupie. To po prostu taka bohaterka, jeszcze nieco naiwna i ma dobre serce. Generalnie jednak zachowuje się bardziej dojrzale niż wcześniej i widać, że trudne wydarzenia trochę ją zmieniły. W sumie dobrze, że zdarzają jej się potknięcia, bo gdyby szło jej za dobrze, byłaby irytująco doskonała. Postać Hana Alistera ciekawi mnie bardziej, chłopak ewidentnie coś knuje i wydaje mi się, że to właśnie on będzie centralną postacią ostatniego tomu.

Nie będę się za bardzo rozpisywać, bo nie chodzi o to, żeby narobić spoilerów. "Tron Szarych Wilków" podobał mi się, ale nie aż tak bardzo, żeby podnieść mu ocenę. Wystawiam więc 3/5, głównie ze względu na końcówkę, w której na pierwszy plan wychodzą wątki romansowe - a to mnie niezmiennie drażni. Nie jest tak, że absolutnie nie cierpię romansu, bo dobrze napisany i komponujący się z resztą fabuły jest jak najbardziej ok. 

Nie udało mi się od razu wypożyczyć czwartego tomu, ale będę na niego polować w bibliotece, więc w końcu go przeczytam i umieszczę tutaj jego recenzję.

wtorek, 22 listopada 2016

41/2016 "Kłamstwa Locke'a Lamory" Scott Lynch (Niecni Dżentelmeni tom I) - recenzja


Powiadają, że Cierń Camorry to niezwyciężony fechmistrz, złodziej nad złodziejami, duch, który przenika ściany. Pół miasta wierzy, że jest legendarnym bohaterem i obrońcą biedaków; druga połowa uważa, że opowieści o nim to mit dla głupców. Jedni i drudzy się mylą. Drobny i słabo władający rapierem Locke Lamora rzeczywiście jest (ku swemu utrapieniu) Cierniem Camorry. Z pewnością nie cieszy się z plotek towarzyszących jego wyczynom – a specjalizuje się w najbardziej złożonych oszustwach. Istotnie, okrada bogatych (kogóż innego warto okradać?), ale biedni nie oglądają ani grosza z jego zdobyczy. Wszystko, co zdobędzie, przeznacza na użytek swój i swojego nielicznego gangu złodziei: Niecnych Dżentelmenów. Wielobarwny i kapryśny światek przestępczy wiekowej Camorry jest ich jedynym domem. 
Niestety, w ostatnich czasach nad miastem zawisło widmo tajemnicy, która grozi wybuchem wojny gangów i rozdarciem półświatka na strzępy. Locke’a i jego przyjaciół, wplątanych w śmiertelną rozgrywkę, czeka niezwykle trudna próba pomysłowości i lojalności. Jeśli chcą żyć, muszą z niej wyjść zwycięsko.
Opis fabuły ze strony lubimyczytac.pl 
"Kłamstwa Locke'a Lamory" to łotrzykowska powieść fantasy, która samym początkiem nieomal zanudziła mnie na śmierć. Z założenia ten gatunek powinien odznaczać się wartką akcją, ale tutaj w pierwszej połowie książki było jej tak niewiele, że poważnie zastanawiałam się nad przerwaniem lektury. Nie zrobiłam tego, bo kilka elementów już zdołało mnie zaciekawić, ale napiszę to od razu: szału nie było.

Generalnie książka jest napisana dobrze, przystępnym językiem, tam gdzie trzeba, autor używa wulgaryzmów. Czepię się trochę humoru: definitywnie przydałoby się go więcej, ale tam, gdzie już się pojawia, jest ok. Podobało mi się też tło wydarzeń, jakim jest miasto Camorra. Położone na wyspach może trochę przypominać Wenecję. Scott Lynch postarał się, żeby czytelnicy poczuli klimat każdej opisywanej dzielnicy. Najlepszym elementem tej książki, według mnie, jest tajemnicza przeszłość miasta i dziwny lud, który kiedyś zamieszkiwał te tereny, a potem odszedł pozostawiając po sobie budowle z niezwykle wytrzymałego szkła. Intryguje mnie też przewijająca się gdzieś w tle magia i alchemia.

Jeśli chodzi o główne elementy powieści - czyli bohaterów i fabułę - to tu już tak dobrze nie jest. Postaci są napisane mocno schematycznie, np. mały, chudy cwaniak mózg szajki; duży, potrafiący walczyć osiłek. Starałam się, ale nie potrafiłam ich polubić. Może dlatego, że wyznawali swoją pokręconą złodziejską filozofię typu jak kogoś okradliśmy to znaczy, że na to zasłużył. Przyznam, że marzyłam o tym, żeby w końcu zostali aresztowani. Ale nie, bo przecież Locke i jego banda są tak idealni, że praktycznie zawsze im się udawało. Znacznie większą sympatią darzyłam Nocnych (czyli coś w stylu służb specjalnych księstwa Camorry), Niestety autor nie zdecydował się na ich większy udział w fabule, zamiast tego skupił się na rywalizacji pomiędzy grupami przestępczymi.

Budowa powieści jest dość prosta: Locke z kumplami pakuje się w tarapaty, potem niemalże cudem udaje im się z nich wybrnąć, po czym pakują się w kolejne, jeszcze większe bagno. Całość jest przerywana retrospekcjami z dzieciństwa Locke'a, czyli czasów, w których uczył się złodziejskiego fachu. Nie brzmi to zbyt ambitnie i takie nie jest, ale w kategorii czystej rozrywki daje radę.

Trochę sobie ponarzekałam na tę książkę, ale ogólnie nie było aż tak źle. W końcówce wreszcie coś się dzieje, ale najfajniejszy i tak był klimat i postaci drugoplanowe. Wystawię ocenę 3/5, ale nie wiem, czy w najbliższym czasie wezmę się za czytanie kolejnych tomów. Raczej nie, chociaż w końcu pewnie skończę tę serię.

piątek, 11 listopada 2016

40/2016 "Buntowniczka" Mike Shepherd - recenzja


W kosmosie nie ma przypadków. Kris Longknife, córka premiera odległej planety, wychodzi z cienia swojej wpływowej rodziny i wstępuje w szeregi marines. Wojsko uczy Kris bezwzględnej walki z przeszkodami i z własnym strachem. 
Spokojne dotąd negocjacje z flotą Ziemi nie przynoszą oczekiwanych efektów. W Galaktyce wrze. Kosmiczna wojna staje się faktem.

Opis fabuły z okładki książki.
Byłam bardzo ciekawa tej książki, bo po przeczytaniu opisów fabuły i opinii w necie wydawało mi się, że będzie to coś dokładnie w moim stylu. Niestety pozytywne recenzje nie wystarczyły i "Buntowniczka" okazała się być rozczarowaniem.

Kosmos, wojsko i młoda, ambitna bohaterka - po takiej mieszance spodziewałam się przede wszystkim dynamicznej akcji. A tymczasem wydarzenia w tej książce toczą się leniwie. Zwłaszcza początek był taki jakiś nijaki, nie mogłam przebrnąć przez kilka pierwszych rozdziałów. Przez większą część książki jesteśmy świadkami przygód młodej pani oficer. Kris najpierw dowodzi misją ratunkową, potem zostaje wysłana z misją humanitarną na planetę dotkniętą wybuchem superwulkanu. Gdzieś w tle autor buduje podwaliny pod wielką intrygę. Problem w tym, że zabrakło w tym wszystkim subtelności i wszystko to, co powinno zostać jedynie zasugerowane, jest napisane jasno i wyraźnie dużymi literami. Nie lubię, kiedy książka traktuje mnie jak kretyna, a tu się trochę tak czułam.

Kolejna rzecz, która niezbyt mi się podobała, to wojskowo-patetyczna otoczka, którą przesiąknięta jest cała książka. Znacie to z niektórych amerykańskich filmów: brakowało tylko gwiaździstego sztandaru majestatycznie powiewającego w tle i eskadry przelatujących F-16. Te przemówienia, te wojskowe historie, no normalnie powinnam już biec zapisać się do armii. Było to dziwne, nachalne i zupełnie niepotrzebne.

Bohaterowie też nie są najmocniejszą częścią tej historii. Cała akcja kręci się wokół Kris. Jest ona napisana dobrze, ale bez żadnej rewelacji. Postaci drugoplanowe to przeważnie imiona, nazwiska i ewentualnie jedna czy dwie cechy. Prościej się już chyba nie dało. Nawet przyjaciel Kris, który towarzyszy jej przez praktycznie cały czas jest tak nijaki, że notorycznie zapominałam jego imienia (chyba Tom, ale nie chce mi się sprawdzać) i nazywałam go w myślach przydupasem. Generalnie autor mógłby pozbyć się Toma (?) lub zastąpić go innymi postaciami, a fabuła nic by na tym nie straciła.

W sumie nie jestem w stanie dokładnie stwierdzić o czym dokładnie była to książka. Przygodowe science-fiction? Chyba najbardziej tu pasuje, chociaż styl pana Shepherda nie porwał mnie i trochę się męczyłam przy lekturze. Saga rodziny Longknife? Owszem, poznajemy wielu członków rodziny Kris, a niektóre wydarzenia z ich przeszłości są autentycznie ciekawe, ale to wszystko jest zbyt powierzchownie zarysowane. Space opera? Niezbyt, za mało jest tu intryg politycznych z prawdziwego zdarzenia. Militarne science-fiction? Pomimo wojskowych klimatów, którymi "Buntowniczka" jest przesiąknięta, scena batalistyczna jest tu tylko jedna. Za to kosmiczna rozwałka wypadła naprawdę dobrze i wniosła do całości dużo dynamizmu. Myślę, że autor powinien pójść tą drogą i opisać chociażby wielką wojnę z kosmitami sprzed 70 lat, w której brał udział pradziadek Kris. Taką książkę czytałoby mi się o wiele lepiej (właśnie sprawdziłam na wiki i faktycznie książka o tej wojnie z kosmitami istnieje, ale nie została wydana w Polsce).

"Buntowniczkę" oceniam na 2/5, pomimo pewnych zalet i nienajgorszej fabuły czytało mi się ją zaskakująco ciężko. Drugi tom cyklu, "Dezerterka", leży na mojej półce i pewnie go przeczytam, ale nie mam do tego szczególnego zapału.

czwartek, 10 listopada 2016

39/2016 "Pierwsze prawo" Joe Abercrombie (trylogia) - recenzja

Logena Dziewięciopalcego, cieszącego się złą sławą barbarzyńcę, opuszcza w końcu szczęście. Czeka go los martwego barbarzyńcy, który pozostawi po sobie tylko pieśni i równie martwych przyjaciół. Jezal dan Luthar, uosobienie egoizmu, żywi jedno pragnienie: odnieść zwycięstwo w kręgu szermierczym. Lecz zbliża się wojna, a na polach bitewnych lodowatej Północy walczy się według brutalniejszych zasad niż w turnieju.
Inkwizytor Glokta, kaleka, który stał się oprawcą, nie ucieszyłby się z niczego bardziej niż z widoku Jezala powracającego do domu w trumnie. Z drugiej strony człowiek ten nienawidzi każdego. Konieczność tępienia zdrady w sercu Unii, przesłuchanie za przesłuchaniem, nie zyskuje mu przyjaciół, a kolejne zwłoki pozostawiają za sobą ślad, który może doprowadzić do samego skorumpowanego serca rządu - jeśli Glokta utrzyma się dostatecznie długo przy życiu, by owym tropem podążyć... 
Opis fabuły: lubimyczytac.pl 
Joe Abercrombie to znany pisarz fantasy z ugruntowaną już dobrą opinią. Mimo tego jakoś do tej pory nie czytałam nic jego autorstwa. Trylogia "Pierwsze prawo" była pierwsza i teraz już wiem, że jestem fanką, a przeczytanie reszty książek Abercrombiego to tylko kwestia czasu.

Nie będę streszczać fabuły, bo narobiłabym tylko spoilerów, a nie o to przecież chodzi. Napiszę tylko, że jak to często bywa w fantasy przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę. Oprócz epickiej wędrówki na koniec świata mamy tu też dużo polityki, scen batalistycznych (świetnie napisanych, naprawdę wielki plus za to) w większej i mniejszej skali, a nawet trochę romansu. No i mnóstwo ironicznego poczucia humoru, które uwielbiam.

Strasznie podoba mi się w tym cyklu rozwój wydarzeń. Niby zgadzają się wszystkie schematy znane z fantasy, wydaje się, że już wiem, jak to się skończy, już się domyślam... a tu niespodzianka, autor nagle zaskakuje czymś zdecydowanie łamiącym moje wyobrażenia. I zachowuje przy tym logikę i spójność świata przedstawionego. Lubię takie rozwiązania, bo sprawiają one, że czytanie jest jeszcze bardziej ekscytujące.

Kolejną olbrzymią zaletą "Pierwszego prawa" są postacie. Cała galeria świetnie napisanych, skomplikowanych i niejednoznacznych typów. Większość z nich nie jest zbyt sympatyczna i nie za bardzo da się lubić, ale naprawdę podziwiam ich kreację, Bohaterowie pierwszoplanowi i drugoplanowi mają swoje motywacje i nawet jeśli im nie kibicujemy, to jesteśmy w stanie ich zrozumieć. Pod tym względem mogę porównać dzieło Abercrombiego do "Gry o tron". Chętnie też obejrzałabym ekranizację tej trylogii w formie dobrego serialu...

Ale oprócz tych wszystkich pozytywów znalazłam też rzeczy, do których można się doczepić. Przede wszystkim pierwszy tom: trochę za długi i rozwleczony. Poszczególni bohaterowie opisywani są osobno, dopiero zaczynają się ze sobą "schodzić", a ich historie zazębiać. Przez to trochę ciężko wgryźć się w akcję i mogłoby to odbyć się szybciej. Poza tym klimat jest bardzo ciężki, można nawet powiedzieć, że depresyjny. Może autor chciał napisać prawdziwe dark fantasy, gdzie wszyscy są źli i podli? W kolejnych tomach jest pod tym względem o wiele lepiej, mamy więcej humoru, a część bohaterów zaczyna zachowywać się bardziej szlachetnie i prawo. Mam też zastrzeżenia do postaci kobiecych, bo starałam się bardzo, ale nie potrafię się utożsamić z żadną z nich. Ardee miała być taką kobietą nowoczesną, wyzwoloną, ale ja widziałam w niej raczej żałosną alkoholiczkę. Ferro, twarda wojowniczka i asasynka, jest znowu za bardzo dziwna i pełna nienawiści. Rozumiem dlaczego autor napisał je tak, a nie inaczej, ale nie zmienia to faktu, że ich po prostu nie lubię. Reszta żeńskich postaci przewija się gdzieś na trzecim planie i nie poznajemy ich aż tak dobrze.

Generalnie jestem jednak pod dużym wrażeniem, i jak już napisałam na początku, mam zamiar czytać kolejne książki tego autora. "Pierwsze prawo" oceniam na 4/5, ale jest to takie naprawdę mocne 4. To dobrze napisane, mocne fantasy, i bardzo szkoda, że pierwszy tom trochę odstaje od kolejnych, które są naprawdę bardzo, bardzo dobre.