wtorek, 25 grudnia 2018

32/2018 Zwycięstwo albo śmierć, Robert J. Szmidt (Pola dawno zapomnianych bitew tom IV)


Wojna z Obcymi wkracza w decydującą fazę. Perspektywa rychłego zwycięstwa podsyca tlące się od dawna wewnętrzne konflikty. Politycy walczą o przyszłe splendory i wpływy, nie dbając o to, jak wysoką cenę przyjdzie zapłacić za militarny sukces. Wielki admirał Farland stawia na szali wszystko, by nie dopuścić do blamażu i kęski floty. Henryan Święcki musi zmierzyć się nie tylko z bolesną prawdą o motywach, którymi kierują się obecni przywódcy Federacji, ale również z nie mniej mrocznymi demonami własnej przeszłości. 
Kto wyjdzie zwycięsko z kolejnych prób? Kto przetrwa, a komu nie będzie to dane? Kto naprawdę za tym wszystkim stoi? 
Opis z okładki książki. 
Na szczęście nie było z tą książką tak źle, jak zapowiadał mój mąż - chociaż mam zastrzeżenia, i to duże. Jednak ogólnie finał Pól dawno zapomnianych bitew jest świetny. Uwaga, będą spoilery.

Miałam za złe Szmidtowi, że z każdym kolejnym tomem nieco zmniejszał skalę kosmicznego zagrożenia, z którym zetknęła się ludzkość. Najpierw byli obcy w lepszych statkach, które ciężko jest pokonać, a jeśli już się uda, to straty są duże. Potem okazuje się, że to właściwie nie obcy, lecz obca mafia chcąca zniszczyć ślady swoich nielegalnych interesów, które prowadziła w tym rejonie galaktyki setki tysięcy lat temu. Jeszcze później pojawiają się przypuszczenia, że statkami wroga kieruje sztuczna inteligencja, którą łatwiej jest oszukać niż istoty żywe. Ludzie uczą się skutecznych technik walki z najeźdźcą i wydaje się, że pokonanie obcych to tylko kwestia czasu. Nie takiego obrotu sprawy oczekujemy od militarnej space opery, i na szczęście w Zwycięstwo albo śmierć dostajemy wreszcie spodziewane mocne uderzenie. Zaczyna się wyścig z czasem, politycy i wojskowi przestają skakać sobie do gardeł (przynajmniej tak to na początku wygląda), ludzka flota ma plan, który może zadziałać, ale zależy to od wielu czynników. Bitwy wreszcie trzymają w napięciu, a im bliżej końca książki, tym bardziej kibicujemy głównym bohaterom, bo czujemy, że wiele rzeczy może pójść nie tak.

I idzie. Pani kanclerz Modo okazuje się być Wielką Złą tego uniwersum, miejscowym Hitlerem, dla której liczy się tylko władza i jeszcze więcej władzy. Niestety nie jest to postać dobrze napisana, taka, która bylibyśmy w stanie zrozumieć. Nie poznajemy jej motywacji. Jest zła - i tyle. Ostatni raz widziałam takich złoli w starych filmach o Bondzie - jest tu nawet scena, w której Modo dokładnie wyjaśnia swój Wielki Zły Plan. Oczywiście sympatyzowałam z Henryanem Święckim, gdy ten zbierał haki na Modo i zamierzał ją pogrążyć, jednak nie było w tym wątku prawdziwych emocji. Zaskoczył mnie wynik tego starcia: ku mojemu zdziwieniu dla obu tych postaci skończyło się ono tragicznie. Modo mi nie szkoda, ale Henryan... PANIE SZMIDT, JAK ŻEŚ PAN MÓGŁ TO ZROBIĆ! Nie robi się takich rzeczy czytelnikom, którzy lubią głównego bohatera. To zupełnie jakby Harry Potter naprawdę umarł by powstrzymać Voldemorta, a chwilę później na Hogwart spadła atomówka... I tu znów będą olbrzymie (Robert Szmidt napisałby gargantuiczne) spoilery.

Obcy ostatecznie zostają pokonani, to jasne. Henryan, wykreowany na bohatera i symbol tej wojny, ma przemawiać na uroczystych obchodach zwycięstwa. Wykorzystuje tę okazję do publicznego ujawnienia wszystkich występków Modo oraz planowanego przez nią zamachu stanu. Potem wszystko idzie nie tak, wybuchają bomby, Henryan ginie, a władzę przejmuje typ, którego Modo chciała wyeliminować, ale on o wszystkim wiedział i wyprzedzał każdy jej krok, wykorzystując między innymi niczego nieświadomego Henryana. Henryana, który jak już wspomniałam, ginie głupio i niepotrzebnie. Ale kit z tym, jeszcze jestem w stanie zrozumieć takie zakończenie tej historii. Obcy pokonani, zła Modo też, Święcki w pewien sposób się poświęcił, aby prawda o niej mogła wyjść na jaw. To, co dzieje się później, to dopiero jest kompletna katastrofa.


Zwycięstwo albo śmierć ma najładniejszą okładkę. To, że statki w książce wyglądają zupełnie inaczej, to drobny szczegół, grafik miał narysować statki kosmiczne, to narysował, na ch... drążyć temat.
Rozumiem, że ta wybitnie niepotrzebna końcówka zepsuła mojemu mężowi odbiór całości. Ja nie mam aż tak negatywnych odczuć, ale dobrze nie jest. Bo wiecie, autor wymyślił sobie prequel i sequel tej opowieści. Wątek, który miałby zostać poruszony w prequelu jest zgrabnie zasygnalizowany. Mamy oto pewien przedmiot z przeszłości, który nie jest ważny dla głównej fabuły, ale historia z nim związana zaciekawia czytelnika, który później chętnie sięgnie po poświęcone jej książki. Za to wprowadzenie do ewentualnej kontynuacji jest... nie złe, bo kupuję ten pomysł, ale niepotrzebne. Bo oto świętującą zwycięstwo nad obcymi i złą kanclerz Ziemię napadają inni obcy - i ją niszczą. Walka prowadzona przez naszych ulubionych bohaterów od samego początku serii, ich wysiłki i poświęcenie idzie na marne, nie ma już żadnego znaczenia. Bo ostatecznie i tak się nie udaje. Porażka ludzkości jest całkowita, co zostaje potwierdzone po zaskakującym przeskoku w czasie, Potem ocalali bohaterowie co prawda deklarują dalszą walkę, pomszczenie ludzkości i odbudowę cywilizacji, co jest samo w sobie pozytywne, ale nie zaciera tej całej przytłaczającej beznadziei. To jest chyba polska specjalność, coś, co ciągnie się w literaturze od romantyzmu: nic się nie może udać, wreszcie pójść dobrze; główny bohater musi zginąć, albo przynajmniej stracić chęć do życia. Mam już tego serdecznie dość, tak samo jak głównych postaci będących dupkami.

Myślę jednak, że pomysł na kontynuację jest dobry, kupuję tych nowych mega zaawansowanych technologicznie kosmitów, podróż w czasie, zagładę gatunku ludzkiego, ogólnie wszystko. Ale ten ostatni rozdział nie powinien być epilogiem Pól dawno zapomnianych bitew, lecz prologiem nowej serii. Książka spokojnie mogłaby się skończyć sceną, w której nowy kanclerz jest na Księżycu i szykuje się do testów systemu obrony planetarnej Ziemi. Jeśli my, czytelnicy, myślelibyśmy, że wszystko jest ok, przez dłuższy czas żylibyśmy w świadomości niemal happy-endu, to szok wywołany przez taki mocny początek byłby większy.

Na pewno jednak przeczytam tę kontynuację i wszystko, co wyjdzie spod ręki Szmidta i będzie osadzone w tym uniwersum. Oceniam Zwycięstwo albo śmierć na 4/5, zresztą cały ten cykl według mnie zasługuje na taką ocenę i mogę go z czystym sumieniem polecać. Ma pewne wady, ale wywołuje emocje i zostaje w pamięci - a to przecież ważne w przypadku książek.

PS naliczyłam pięć przypadków użycia słowa gargantiuczny, za szóstym chyba autor zorientował się, że z nim przesadza  i wymienił je na gigantyczny.

Recenzje wcześniejszych tomów cyklu:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz