wtorek, 9 lutego 2016

3/2016 "Kumpelki z paki" Olivia Goldsmith - recenzja


Zwykle nie czytam literatury kobiecej, ale ta książka stała sobie na półce w pracy no i jakoś tak wyszło, że wzięłam ją do domu...

Generalnie pomysł był dobry. Jennifer, młoda pracownica nowojorskiej firmy, zgadza się wziąć odpowiedzialność za machlojki finansowe szefa. Prawnik firmy - prywatnie jej narzeczony - zapewnia ją, że sprawa w sądzie to tylko formalność, bo na pewno nie zostaną jej postawione zarzuty, a jeśli trafią na nadgorliwego sędziego dostanie najwyżej wyrok w zawieszeniu, który i tak unieważnią przy apelacji. Jednak można się od razu domyśleć, że szef i narzeczony wystawili Jennifer do wiatru i trafia ona do więzienia. 

Dobra jest też kreacja głównej bohaterki, jest ona przemądrzałą lalunią przekonaną o własnej wyjątkowości. No i w sumie na tym pozytywy się kończą, Reszta bohaterów jest do bólu szablonowa. Więzienie kiepsko opisane - niby jest tam tak źle, ciągle o tym mówią, ale tylko mówią, nie ma takiej wyczuwalnej atmosfery zła i beznadziei. Autorka pisze w podziękowaniach, że odwiedzała więzienia i rozmawiała z osadzonymi, ale mimo tego nie zdecydowała się na realizm. Może tak wyglądają więzienia w Norwegii, ale na pewno nie w USA. 

I rzecz, która wkurzała mnie w tej książce najbardziej - wszechobecne happy endy. Wciśnięte na chama we wszystkie miejsca, gdzie tylko się dało. Ekranizację "Kumpelek z paki" powinien robić Disney, bo to jest naprawdę poziom historii o księżniczkach :)

Gdyby za tę historię zabrał się jakiś dobry pisarz, to mogłoby wyjść coś ciekawego. A tak to miało być jak w "Skazanych na Shawshank" a wyszło raczej jak u Katarzyny Michalak (chociaż nie, myślę, że Michalak dałaby radę sknocić to jeszcze bardziej). 2/5 to wszystko, co mogę dać "Kumpelkom z paki". Nie zasłużyły na 1, ale mimo wszystko nie polecam - chyba, że ktoś naprawdę lubi tego typu naiwne historyjki.

poniedziałek, 8 lutego 2016

Nowe książki: "Faraon" i "Co do grosza"


Ostatnio w antykwariacie zakupiłam dwie książki, które już kiedyś czytałam. Były jednak na tyle dobre, że postanowiłam włączyć je do mojej kolekcji. 

"Faraon", którego czytałam, był już praktycznie zabytkiem: dwutomowe wydanie z bodajże 1948 roku, pożyczone od dziadka. Pożółkłe kartki i wspaniały zapach starego papieru. Miał jednak pewien mankament - brakowało mu ostatnich kilkudziesięciu stron i przez to musiałam ratować się egzemplarzem bibliotecznym ze znienawidzonego przeze mnie wydawnictwa Greg. Od ich gęsto ściśniętej, nieczytelnej czcionki zawsze bolały mnie oczy (chociaż ostatnio odkryli normalne litery i reklamują to jako "czcionkę ułatwiającą czytanie", innowatorzy jedni...). No a teraz mam już własnego solidnie wydanego "Faraona".

Jeffrey Archer pisze fajne książki, ale większość z nich to grubaśne powieści z politycznymi wątkami. "Co do grosza" jest inne, napisane lekko i pełne delikatnego humoru. Myślę, że nadejdzie niebawem czas, kiedy zechcę wrócić do tej lektury.

A na koniec zdjęcie bonusowe, czyli co się dzieje, kiedy w domu pojawia się coś nowego: