poniedziałek, 31 grudnia 2018

Nowe książki: grudzień 2018


Trochę się tego uzbierało w grudniu... Na mojej półce zaczęło już brakować miejsca i musiałam trochę pokombinować, żeby wszystko się ładnie zmieściło. Chyba już nadszedł czas na zakup kolejnej biblioteczki, zwłaszcza, że zaczynam kupować coraz więcej grubych książek.


Trzy powyższe książki dostałam na Gwiazdkę. Ogień przebudzenia to pierwszy tom trylogii o smokach, której byłam ciekawa od dłuższego czasu. Niektóre utwory zawarte w zbiorze autorstwa Ursuli K. LeGuin już czytałam, ale chętnie je sobie odświeżę. Terror znam w wersji serialowej, porównanie go z książką to zdecydowanie dobry pomysł.


A to książki, które dostał mój mąż. Za muzyczne nie mam zamiaru się brać, bo akurat za Slayerem i SOaD nie przepadam, ale Utracone gwiazdy z uniwersum Star Wars chętnie przeczytam - zwłaszcza, że to podobno najlepsza powieść, jaka wyszła w tzw. nowym kanonie.


To natomiast jest prezent, który zrobiłam sobie sama jeszcze przed świętami. Trzeci i czwarty tom cyklu Expanse oraz piąty tom Opowieści z meekhańskiego pogranicza były czymś, co zdecydowanie musiałam mieć.


Te trzy książki wygrzebałam z kosza z Tesco. Ostre cięcia już kiedyś czytałam, ale uznałam, że warto je mieć. Czas zabijania jest moją ulubioną powieścią Johna Grishama i na pewno do niej wrócę, a 90 najważniejszych książek dla ludzi, którzy nie mają czasu czytać ma formę komiksu i po pobieżnym przekartkowaniu wydaje się być bardzo zabawne.

wtorek, 25 grudnia 2018

32/2018 Zwycięstwo albo śmierć, Robert J. Szmidt (Pola dawno zapomnianych bitew tom IV)


Wojna z Obcymi wkracza w decydującą fazę. Perspektywa rychłego zwycięstwa podsyca tlące się od dawna wewnętrzne konflikty. Politycy walczą o przyszłe splendory i wpływy, nie dbając o to, jak wysoką cenę przyjdzie zapłacić za militarny sukces. Wielki admirał Farland stawia na szali wszystko, by nie dopuścić do blamażu i kęski floty. Henryan Święcki musi zmierzyć się nie tylko z bolesną prawdą o motywach, którymi kierują się obecni przywódcy Federacji, ale również z nie mniej mrocznymi demonami własnej przeszłości. 
Kto wyjdzie zwycięsko z kolejnych prób? Kto przetrwa, a komu nie będzie to dane? Kto naprawdę za tym wszystkim stoi? 
Opis z okładki książki. 
Na szczęście nie było z tą książką tak źle, jak zapowiadał mój mąż - chociaż mam zastrzeżenia, i to duże. Jednak ogólnie finał Pól dawno zapomnianych bitew jest świetny. Uwaga, będą spoilery.

Miałam za złe Szmidtowi, że z każdym kolejnym tomem nieco zmniejszał skalę kosmicznego zagrożenia, z którym zetknęła się ludzkość. Najpierw byli obcy w lepszych statkach, które ciężko jest pokonać, a jeśli już się uda, to straty są duże. Potem okazuje się, że to właściwie nie obcy, lecz obca mafia chcąca zniszczyć ślady swoich nielegalnych interesów, które prowadziła w tym rejonie galaktyki setki tysięcy lat temu. Jeszcze później pojawiają się przypuszczenia, że statkami wroga kieruje sztuczna inteligencja, którą łatwiej jest oszukać niż istoty żywe. Ludzie uczą się skutecznych technik walki z najeźdźcą i wydaje się, że pokonanie obcych to tylko kwestia czasu. Nie takiego obrotu sprawy oczekujemy od militarnej space opery, i na szczęście w Zwycięstwo albo śmierć dostajemy wreszcie spodziewane mocne uderzenie. Zaczyna się wyścig z czasem, politycy i wojskowi przestają skakać sobie do gardeł (przynajmniej tak to na początku wygląda), ludzka flota ma plan, który może zadziałać, ale zależy to od wielu czynników. Bitwy wreszcie trzymają w napięciu, a im bliżej końca książki, tym bardziej kibicujemy głównym bohaterom, bo czujemy, że wiele rzeczy może pójść nie tak.

I idzie. Pani kanclerz Modo okazuje się być Wielką Złą tego uniwersum, miejscowym Hitlerem, dla której liczy się tylko władza i jeszcze więcej władzy. Niestety nie jest to postać dobrze napisana, taka, która bylibyśmy w stanie zrozumieć. Nie poznajemy jej motywacji. Jest zła - i tyle. Ostatni raz widziałam takich złoli w starych filmach o Bondzie - jest tu nawet scena, w której Modo dokładnie wyjaśnia swój Wielki Zły Plan. Oczywiście sympatyzowałam z Henryanem Święckim, gdy ten zbierał haki na Modo i zamierzał ją pogrążyć, jednak nie było w tym wątku prawdziwych emocji. Zaskoczył mnie wynik tego starcia: ku mojemu zdziwieniu dla obu tych postaci skończyło się ono tragicznie. Modo mi nie szkoda, ale Henryan... PANIE SZMIDT, JAK ŻEŚ PAN MÓGŁ TO ZROBIĆ! Nie robi się takich rzeczy czytelnikom, którzy lubią głównego bohatera. To zupełnie jakby Harry Potter naprawdę umarł by powstrzymać Voldemorta, a chwilę później na Hogwart spadła atomówka... I tu znów będą olbrzymie (Robert Szmidt napisałby gargantuiczne) spoilery.

Obcy ostatecznie zostają pokonani, to jasne. Henryan, wykreowany na bohatera i symbol tej wojny, ma przemawiać na uroczystych obchodach zwycięstwa. Wykorzystuje tę okazję do publicznego ujawnienia wszystkich występków Modo oraz planowanego przez nią zamachu stanu. Potem wszystko idzie nie tak, wybuchają bomby, Henryan ginie, a władzę przejmuje typ, którego Modo chciała wyeliminować, ale on o wszystkim wiedział i wyprzedzał każdy jej krok, wykorzystując między innymi niczego nieświadomego Henryana. Henryana, który jak już wspomniałam, ginie głupio i niepotrzebnie. Ale kit z tym, jeszcze jestem w stanie zrozumieć takie zakończenie tej historii. Obcy pokonani, zła Modo też, Święcki w pewien sposób się poświęcił, aby prawda o niej mogła wyjść na jaw. To, co dzieje się później, to dopiero jest kompletna katastrofa.


Zwycięstwo albo śmierć ma najładniejszą okładkę. To, że statki w książce wyglądają zupełnie inaczej, to drobny szczegół, grafik miał narysować statki kosmiczne, to narysował, na ch... drążyć temat.
Rozumiem, że ta wybitnie niepotrzebna końcówka zepsuła mojemu mężowi odbiór całości. Ja nie mam aż tak negatywnych odczuć, ale dobrze nie jest. Bo wiecie, autor wymyślił sobie prequel i sequel tej opowieści. Wątek, który miałby zostać poruszony w prequelu jest zgrabnie zasygnalizowany. Mamy oto pewien przedmiot z przeszłości, który nie jest ważny dla głównej fabuły, ale historia z nim związana zaciekawia czytelnika, który później chętnie sięgnie po poświęcone jej książki. Za to wprowadzenie do ewentualnej kontynuacji jest... nie złe, bo kupuję ten pomysł, ale niepotrzebne. Bo oto świętującą zwycięstwo nad obcymi i złą kanclerz Ziemię napadają inni obcy - i ją niszczą. Walka prowadzona przez naszych ulubionych bohaterów od samego początku serii, ich wysiłki i poświęcenie idzie na marne, nie ma już żadnego znaczenia. Bo ostatecznie i tak się nie udaje. Porażka ludzkości jest całkowita, co zostaje potwierdzone po zaskakującym przeskoku w czasie, Potem ocalali bohaterowie co prawda deklarują dalszą walkę, pomszczenie ludzkości i odbudowę cywilizacji, co jest samo w sobie pozytywne, ale nie zaciera tej całej przytłaczającej beznadziei. To jest chyba polska specjalność, coś, co ciągnie się w literaturze od romantyzmu: nic się nie może udać, wreszcie pójść dobrze; główny bohater musi zginąć, albo przynajmniej stracić chęć do życia. Mam już tego serdecznie dość, tak samo jak głównych postaci będących dupkami.

Myślę jednak, że pomysł na kontynuację jest dobry, kupuję tych nowych mega zaawansowanych technologicznie kosmitów, podróż w czasie, zagładę gatunku ludzkiego, ogólnie wszystko. Ale ten ostatni rozdział nie powinien być epilogiem Pól dawno zapomnianych bitew, lecz prologiem nowej serii. Książka spokojnie mogłaby się skończyć sceną, w której nowy kanclerz jest na Księżycu i szykuje się do testów systemu obrony planetarnej Ziemi. Jeśli my, czytelnicy, myślelibyśmy, że wszystko jest ok, przez dłuższy czas żylibyśmy w świadomości niemal happy-endu, to szok wywołany przez taki mocny początek byłby większy.

Na pewno jednak przeczytam tę kontynuację i wszystko, co wyjdzie spod ręki Szmidta i będzie osadzone w tym uniwersum. Oceniam Zwycięstwo albo śmierć na 4/5, zresztą cały ten cykl według mnie zasługuje na taką ocenę i mogę go z czystym sumieniem polecać. Ma pewne wady, ale wywołuje emocje i zostaje w pamięci - a to przecież ważne w przypadku książek.

PS naliczyłam pięć przypadków użycia słowa gargantiuczny, za szóstym chyba autor zorientował się, że z nim przesadza  i wymienił je na gigantyczny.

Recenzje wcześniejszych tomów cyklu:

sobota, 8 grudnia 2018

31/2018 Pola dawno zapomnianych bitew, Robert J. Szmidt (tomy I-III)

Połowa dwudziestego czwartego stulecia. Ludzkość po skolonizowaniu niemal dziesiątej części Ramienia Oriona trafia w końcu na obcą, zaawansowaną cywilizację, która nie wykazując najmniejszej woli kontaktu, rozpoczyna wojnę totalną. Stawką jest nie tylko podbój nowego terytorium, ale też fizyczne unicestwienie wroga...
Fragment opisu z okładki II tomu Ucieczka z raju 
Postanowiłam powtórzyć sobie ten cykl przed przeczytaniem czwartej, ostatniej już książki. To była dobra decyzja, bo teraz oceniam tę space operę nieco lepiej - zwłaszcza trzeci tom, który wcześniej mnie zawiódł. Podam tu linki do moich pierwszych recenzji (jeśli kogoś one interesują): tom I Łatwo być Bogiem, tom II Ucieczka z raju, tom III Na krawędzi zagłady.

Generalnie nie zmieniłam zdania na temat książek pana Szmidta - nadal podoba mi się ta militarna space opera z ciekawym głównym bohaterem i jednym z moich ulubionych wątków, czyli pierwszym kontaktem z obcą cywilizacją. Trochę sobie poczytałam na jej temat i okazało się, że autor zgrabnie wplótł w tekst dwa swoje stare opowiadania. Jedno to sam początek pierwszego tomu, zawiązanie akcji i wprowadzenie jednej rasy obcych, co jest punktem wyjścia całej tej historii. Drugie znajduje się w drugim tomie i jest już mniej związane z główną fabułą. To historia z dalekiej już przeszłości, którą niby można szantażować jedną z drugoplanowych postaci, ale zupełnie nic by się nie stało, gdyby je całe wyciąć i po prostu pominąć cały ten wątek. Myślę, że tytuł całej serii, który odwołuje się do fabuły pierwszego opowiadania, czyli sprzątania resztek po starych wojnach, jest nieco nietrafiony. Owszem, książka tak się zaczyna, ale potem bardzo rzadko do tego wraca. Może czwarta część bardziej go uzasadni, ale teraz lepiej pasowałoby coś odnoszącego się do obcych. I krótszego, zdecydowanie krótszego: Pola dawno zapomnianych bitew nie są ani trochę chwytliwe.

Pierwszy tom cyklu został przetłumaczony na angielski i wydany w USA. Bardzo mnie to cieszy, bo chciałabym, żeby jak najwięcej dobrych polskich pisarzy i pisarek było znanych w świecie. Książka zebrała przychylne recenzje, chociaż jest znana raczej w wąskim kręgu wielbicieli militarnego sf - co i tak jest dobre na początek.

Może Henryan Święcki  i ogólnie wojsko jest tu przedstawione w sposób zbyt idealistyczny, ale ja się tego czepiać nie będę - lepsze to od kolejnych antybohaterów. Tomy I-III to dobra rozrywka i oceniam je ogólnie na 4/5. Teraz czeka na mnie ostatnia część o dramatycznym tytule Zwycięstwo albo śmierć. Mąż był nim rozczarowany, więc nie nastawiam się na jakieś arcydzieło, ale i tak jestem ciekawa - zwłaszcza tego, ile jeszcze razy Robert Szmidt użyje słowa gargantuiczny :) 

piątek, 30 listopada 2018

Nowe książki: listopad 2018


W tym miesiącu było kosmicznie: kupiłam sobie książkę o kosmosie, jaki mamy, i o kosmosie, jakiego oczekujemy :) Książka Hawkinga to klasyka astrofizycznej literatury popularnonaukowej, więc chętnie ją kupiłam. Album o uniwersum gry Halo wzięłam przy okazji, przypadkiem, bo spodobały mi się ilustracje i wydanie. Samej gry nie znam, próbowałam oglądać serial na jej podstawie, ale usnęłam na odcinku pilotowym. Myślę jednak, że taki piękny album może zachęcić mnie do bliższego poznania tego świata.  Ilustracje robił ktoś bardzo utalentowany, co dobrze widać choćby na zdjęciu poniżej.


Kupiłam też nową kolorowankę z bardziej realistycznymi obrazkami. Mam już trochę dość swojej starej kolorowanki antystresowej, w której większość ilustracji to abstrakcja i mam problem jak właściwie je pokolorować. Ta jest zdecydowanie prostsza i przyjemniejsza, a zimowy klimat akurat jest na czasie.

 

A teraz dwie książki, które nie są nowe, ale dopiero teraz przywiozłam je z domu rodzinnego, bo chcę je przeczytać jeszcze raz. W sumie przejrzałam na strychu karton ze swoimi rzeczami (to się własnie dzieje z dobytkiem, który zostawicie po przeprowadzce) i jest tam jeszcze wiele książek, które chciałabym jeszcze sobie przywieźć, no ale nie wszystko na raz.

Utopia nad Wisłą to popularnonaukowe opracowanie dziejów PRL-u. No, może bardziej naukowopopularne, ale książkę czyta się dobrze, jest przystępnie napisana i ładnie porządkuje wiedzę o tej epoce. Oprócz faktów ma też mnóstwo kultowych zdjęć, fragmenty poezji, artykułów prasowych, przemówień, reprodukcje obrazów - czyli wszystko to, co czyni historyczna książkę jeszcze ciekawszą.


 

Przywiozłam też klasyczną powieść Komu bije dzwon w paskudnym dwutomowym wydaniu z 1973 roku. Czytałam ją już, ale tak dawno temu, że nie za wiele pamiętam, oprócz tego, że bardzo mi się podobała, a jej akcja toczy się w trakcie hiszpańskiej wojny domowej. Chętnie ją sobie odświeżę.


I na sam koniec zdjęcie wszystkich nowości z listopada:

poniedziałek, 26 listopada 2018

30/2018 Nowicjuszka, Trudi Canavan (Trylogia Czarnego Maga tom II)


Imardin to miasto ponurych intryg i niebezpiecznej polityki, gdzie władzę sprawują ci, którzy obdarzeni są magią. W ten ustalony porządek wtargnęła uboga dziewczyna o niezwykłym talencie magicznym. Odkąd wstąpiła do Gildii Magów, jej życie zmieniło się nieodwracalnie - na lepsze czy gorsze? Sonea wiedziała, że nauka w Gildii Magów nie będzie łatwa, ale nie przewidziała niechęci, jakiej dozna...
Opis fabuły z lubimyczytac.pl 
Nie pamiętam kiedy ostatnio aż tak się wynudziłam czytając książkę. 3/4 Nowicjuszki spokojnie można byłoby skompresować do kilku rozdziałów, a i tak nic by nas nie ominęło. Fabułę można streścić w dosłownie kilku zdaniach: Dannyl podróżuje śladami Akkarina, który wiele lat temu szukał wiedzy w dziwnych miejscach, rozmyśla nad własną seksualnością i w końcu odkrywa, że jednak jest gejem. Sonea uczy się, próbuje unikać prześladujących ją uczniów i Akkarina, który napawa ją przerażeniem. I to w sumie tyle, inne postaci dostały bardzo mało czasu antenowego.

Szkoda, że autorka nie przedstawiła niektórych wydarzeń z punktu widzenia Akkarina, bo jest on zdecydowanie najciekawszą postacią. Niestety Wielki Mistrz prawie nie rozmawia z innymi, on tylko rozkazuje, a później dziwi się, że ludzie się go boją i uważają za mordercę. Zapewne w następnej części okaże się, że Akkarin jest tym dobrym, który używa zakazanej magii krwi tylko dlatego, że wrogowie (dotąd tylko zasugerowani) się nią posługują i bez niej nie miałby szans na wygraną.

Szkoda też, że szkolne życie Sonei poznajemy niemal wyłącznie pod kątem walki z prześladującą ją grupą uczniów. Zabrakło mi opisów samej magii, na które bardzo liczyłam. W sumie dowiedziałam się tylko jak magowie stawiają tarcze i atakują przeciwnika. Mało, strasznie mało. Za to opisów Sonei przemykającej się po tajnych korytarzach Gildii tak, aby nie spotkać Regina i jego kumpli chcących spuścić jej konkretny wpierdziel jest na pęczki. 

Coś zaczyna się dziać dopiero w samej końcówce, którą czytało mi się dobrze, bo przecież ogólnie ta książka nie jest tragiczna ani źle napisana. Wątek pojedynku uratował jednak Nowicjuszkę przed niską oceną, bo czego jak czego, ale nudy w fantastyce wyjątkowo nie cierpię. Dam 3/5, ale to taka słaba trója na szynach. Fabularnie jest to przeciętna opowieść, o której nie mam nawet zbyt wiele do powiedzenia. Myślę, że gdzieś w necie krąży mnóstwo fanfików do Gildii Magów, które są bardziej porywające, a może po prostu zwyczajnie lepsze od oryginału. Mimo braku zalet będę czytać dalej - bo magia, a magię lubię zawsze.

czwartek, 15 listopada 2018

29/2018 Igrzyska śmierci, Suzanne Collins (trylogia)

Na ruinach dawnej Ameryki Północnej rozciąga się państwo Panem, z imponującym Kapitolem otoczonym przez 12 dystryktów. Okrutne władze stolicy zmuszają podległe sobie rejony do składania sobie upiornej daniny. Raz w roku każdy dystrykt musi dostarczyć chłopca i dziewczynę między dwunastym a osiemnastym rokiem życia, by wzięli udział w Głodowych Igrzyskach, turnieju na śmierć i życie, transmitowanym na żywo przez telewizję.
Fragment opisu z okładki książki. 
Zapewne znakomita większość z was zna już tę trylogię, czy to w wersji książkowej, czy w postaci hollywoodzkiej ekranizacji. Ja z Igrzyskami śmierci zapoznałam się dość dawno, bo tuż przed tym, jak zapowiedziano pierwszy film - lubiłam je zanim stały się modne :) Cokolwiek by o nich nie sądzić, nie da się zaprzeczyć, iż jest to światowy bestseller, który zapoczątkował pewien trend w literaturze i do dziś jest jego niedoścignionym wzorem. Według mnie to całkiem duże osiągnięcie.

Nie będę opisywać fabuły, bo to trochę mija się z celem przy tak znanym utworze. Jeśli ktoś naprawdę nie wie, o co chodzi w Igrzyskach śmierci, to zapraszam do zapoznania się chociażby z opisami poszczególnych tomów od wydawnictwa (oczywiście najlepiej byłoby po prostu przeczytać książki). Ja skupię się na pewnych odczuciach i przemyśleniach, które naszły mnie po powtórnej lekturze.

Przede wszystkim rzuciła mi się w oczy duża rozbieżność w wydźwięku książek i filmów. Wiadomo, że ekranizacja to odrębne dzieło i niczego nie da się przełożyć na język filmu w skali 1:1, ale tutaj różnica w klimacie historii jest znaczna. Film wydał mi się mniej ponury, mniej dołujący niż książka, która na końcu jest wręcz depresyjna. W książce Katniss naprawdę przeżywa traumę i bardzo długo się po niej podnosi, na ekranie aż tak tego nie widać. Generalnie filmy całkiem mi się podobały, jednakże uważam, że podzielenie trzeciej części na pół było błędem. Przez to została zaburzona konstrukcja fabularna, wszystkie mocniejsze akcenty znalazły się w drugiej części a pierwsza jest nieco nudnawa. Ale cóż, kasa się zgadza, wytwórnia filmowa była zadowolona. 

Wspominałam już, że Igrzyska śmierci stały się wzorem dla wszystkich kolejnych młodzieżowych dystopii. Żadna z wydawanych później niemalże taśmowo pozycji z tego gatunku im nie dorównała. Najbliżej była chyba Niezgodna, ale to już nie był ten sam poziom popularności. Do sukcesu Igrzysk przyczyniła się oryginalna tematyka i poważniejsze motywy pojawiające się w fabule. Bo książek o nastolatce uwikłanej w trójkąt miłosny jest na pęczki, ale takich, w których oprócz tego porusza się jeszcze w przystępny sposób zagadnienia związane z biedą, wojną, polityką, mediami i propagandą raczej się nie spotyka. Dzięki temu Igrzyska nabrały głębi i mam nadzieję, że skłoniły do refleksji przynajmniej część czytelników. Bo przecież autorka nie wzięła opisywanych mechanizmów znikąd: takie rzeczy dzieją się w naszej rzeczywistości.

Nie sposób przeoczyć wszystkich nawiązań do starożytnego Rzymu powrzucanych do całej trylogii. Państwo, w którym rozgrywa się akcja, to Panem, co jest parafrazą powiedzenia panem et circenses, czyli chleba i igrzysk - był to okrzyk wznoszony przez rzymskie pospólstwo domagające się od władz jedzenia i rozrywki. Igrzysk jest tu aż nadto, ale chleba niektórym bohaterom często brakuje. Stolica nazywa się Kapitol, co jest również jasnym odniesieniem, a większość jej mieszkańców nosi łacińskie imiona. Czyżby autorka chciała tym przypomnieć jak skończyło Cesarstwo Rzymskie, i że każde imperium czeka upadek? Myślę, że o to właśnie o to jej chodziło.

Teraz widzę jedną sporą wadę Igrzysk śmierci, a jest nią prowadzenie narracji wyłącznie z punktu widzenia Katniss. Pamiętam, że jest ona nastolatką, potrafię więc przymknąć oko na jej niektóre zachowania i przemyślenia typowe dla jej wieku, ale szkoda, że narrator czasem się od niej nie odkleja i nie przedstawia nam innych postaci. Chętnie przeczytałabym kilka rozdziałów prezydenta Snowa, Gale'a czy Prim.

Oceniam Igrzyska śmierci na 4/5. Są dobrą trylogią, wartą polecenia, lecz niewiele brakuje, by były jeszcze lepsze. Trochę więcej wątków, szersze spojrzenie na świat przedstawiony... Szkoda, że autorka zdecydowała się na prostszą formę z narracją pierwszoosobową. Jednak i tak czyta się je dobrze, młodszego czytelnika mogą wciągnąć i zmusić do refleksji, a ja pewnie przeczytam je kiedyś trzeci raz.

środa, 31 października 2018

Nowa książka: Mroczna Wieża. Rewolwerowiec. Bitwa o Tull, Stephen King


To właściwie nie jest książka, lecz komiks, ale kto by się tam przejmował takimi szczegółami... Ostatnimi komiksami, które czytałam, były kultowe już Kajko i Kokosz oraz Tytus, Romek i A'Tomek, więc możecie sobie wyobrazić jak dawno temu to było. Potem okazyjnie wpadał mi w łapki jakiś Kaczor Donald, ale generalnie nic już nie kupowałam. Od kilku lat chciałam sobie jakiś przeczytać, ale nie mogłam się zdecydować. Komiksy Marvela i DC wydają mi się brzydkie, tak samo jak typowe mangi, o Wiedźminie już nie wspominając, bo to paskudztwo jakich mało (przynajmniej moim zdaniem). Najbardziej przypasował mi styl, który widziałam w powieści graficznej Zmierzch - delikatnie mangowy, ale bez przesady. No ale Zmierzch już raz czytałam i nie mam zamiaru do niego wracać

Bitwa o Tull jest całkiem ładna, chociaż kadry są trochę mroczne i często niewiele w nich widać. Sama historia rewolwerowca jest mi już znana, ale w niczym mi to nie przeszkadza. Miałam w planach kupić te komiksy, ale ciężko było mi dostać pierwszy tom - nakład dawno się wyczerpał, a ceny egzemplarzy używanych na różnych portalach są astronomiczne. To jest bodajże ósmy tom i znalazłam go w Carrefourze za zawrotną cenę 9,99. Uznałam, że warto go kupić i sprawdzić, czy z komiksami mi w ogóle po drodze.


wtorek, 23 października 2018

28/2018 Dawca Przysięgi, Brandon Sanderson (Archiwum Burzowego Światła tom III, cz. 1 i 2)

W Dawcy Przysięgi, trzecim tomie bestsellerowego Archiwum Burzowego Światła, ludzkość musi stawić czoła nowemu Spustoszeniu i powrotowi Pustkowców - wroga, którego liczebność jest równie wielka, jak pragnienie zemsty.
Fragment opisu z okładki książki.
Dziś daję taką skróconą wersję opisu, bo pełny byłby długi i aż kipiący od spoilerów. Niestety przy pisaniu o trzecim tomie cyklu nie da się uniknąć spoilerowania (w sumie dałoby się, ale chcę koniecznie wspomnieć o pewnych rzeczach), więc uczciwie ostrzegam wszystkich wrażliwych: przeczytajcie najpierw książki, bo są super, później ewentualnie tu wróćcie.

Dawca Przysięgi jest nieco inny niż dwa pierwsze tomy. Wiodącą postacią jest Dalinar Kholin, to właśnie jego przeszłość wyjaśnia się w retrospekcjach. Sanderson świetnie go wymyślił: człowieka po przejściach, wojownika niemalże opętanego żądzą krwi, która w końcu doprowadziła go do osobistej tragedii (chociaż przyznaję, już od pierwszego tomu domyślałam się, że w jakiś sposób przyczynił się do śmierci żony). Powoli stacza się na dno i szuka ukojenia w alkoholu, aż w końcu decyduje się na drastyczny krok - wymazanie pamięci przez prastare bóstwo. To pozwoliło Dalinarowi wziąć się w garść i zostać podziwianym przez wielu człowiekiem honoru. Jednak w końcu wspomnienia wracają, a Dalinar znów zaczyna się załamywać. Czy poradzi sobie z tym ciężarem przed decydującym starciem z siłami odwiecznego wroga? Tak, na szczęście jest to ten typ literatury, w którym obserwujemy wzloty bohaterów, nie ich upadki. Chociaż jeszcze następne tomy mogą mnie zaskoczyć i zaoferować rozwiązania fabularne rodem z Gry o tron. Wolę jednak taki wariant optymistyczny, a pesymizm akceptuję w małych dawkach, bo wszystko nie może być różowe, tęczowe, pełne jednorożców i brokatu :) Moment triumfu Dalinara nawet mnie wzruszył, był tak świetnie opisany. Chociaż do końca wojny jeszcze daleko, to to małe zwycięstwo strasznie mnie usatysfakcjonowało.

Poza Dalinarem narrację w tym tomie przejmuje mnóstwo postaci. Są rozdziały bohaterów pierwszoplanowych: Shallan, Kaladina, Adolina czy Szetha (swoją drogą jego powrót w takim stylu nieźle mnie zaskoczył), ale trafiają się też, i to dość często, rozdziały postaci z drugiego i trzeciego planu, co jeszcze bardziej rozszerza świat powieści. Całkiem dużo miejsca dostał sam król Elhokar, który wreszcie stał się ciekawą postacią, niestety autor zdecydował się go zamordować. Szkoda, zaczynałam go naprawdę lubić. Swoje momenty mają też członkowie drużyny mostowej Kaladina, a także postaci z drugiej strony konfliktu - to jest szczególnie przydatne, bo daje nam cenne informacje. Pojawia się też Jasnah, która prawie zginęła w drugim tomie, ale okazało się, że nóż w sercu to za mało, by ją ukatrupić. Fajnie, że jest, bo to kobieta sprytna, inteligentna, a na dodatek obdarzona potężnymi mocami. Wspomnę jeszcze tylko o Kaladinie - otóż w tym tomie udało mu się nie zrobić niczego spektakularnie głupiego! Zauważył w końcu, że jasnoocy to też ludzie i da się z nimi utrzymywać normalne stosunki. I jeszcze coś, co spodobało mi się najbardziej - tym razem to jego trzeba było ratować. Gdyby trzeci raz Kaladin wpadł na pole bitwy i pozamiatał, byłoby już zbyt przewidywanie i oklepanie.



W poprzednim tomie mapa była co prawda kolorowa, ale malutka, ściśnięta na jednej stronie. Nijak nie mogłam się tam doczytać nazw miast. Tutaj mapa jest wypasiona, dwustronna i, co najważniejsze, bardzo czytelna. Tarkin, dziękuję ci za pomoc w robieniu zdjęcia, dobry kot :) 
Co do samej fabuły - pierwsze rozdziały książki to był dla mnie szok. Gdzie te krwiożercze, dyszące żądzą zemsty potwory, które miały wyrzynać w pień całe ludzkie miasta? Gdzie ta apokaliptyczna walka ludzkości o przetrwanie? Nic z tych rzeczy, na początku wróg zbiera zapasy i gdzieś się wycofuje. Niespieszno mu do otwartej wojny, ba, większość przebudzonych Parshendich najchętniej osiedliłaby się gdzieś w spokojnym miejscu z dala od ludzi i po prostu wiodła spokojne życie. Ich prastarzy przywódcy mają jednak inne plany i walki w końcu się pojawiają (oczywiście odpowiednio epickie, jak na ten cykl przystało), ale muszą posługiwać się propagandą i przymusem bezpośrednim, by utrzymać u wszystkich odpowiednio bojowe nastawienie.

Muszę się przyznać, że odgadłam największy jak dotąd twist fabularny Archiwum Burzowego Światła. Za chwilę o nim napiszę, ostrzegam więc przed ogromnym spoilerem. Najpierw pewne urządzenia znalezione w niedawno odkrytej wieży - samowystarczalnym mieście skojarzyły mi się z technologiami rodem z science fiction. Wielkie tafle mlecznego, matowego szkła porozwieszane na ścianach pomieszczenia? Przecież mogły to być zwykłe wyświetlacze, może od monitoringu. może od urządzeń kontrolnych. Coś, co wygląda jak baza i głowica kolumny, ale bez kolumny właściwej pomiędzy nimi? Od razu skojarzyło mi się z teleporterem - zwłaszcza, że technologia umożliwiająca teleportowanie już się w tym cyklu pojawiła. Drugi zgrzyt - ludzie i niektóre zwierzęta nie pasują do surowego, burzowego klimatu Rosharu. Większość roślin ma jakieś kamienne skorupy, do których może się schować. Konie muszą dosłownie polować na trawę, która dotknięta szubko ucieka. Któraś z postaci dziwi się, jak kurczaki znoszą arcyburze, mają przecież tylko trochę pancerza na głowie, nie schowają się tam całe. Zresztą kurczakami nazywane są wszystkie rodzaje ptaków. Tylko kilka gatunków zwierząt jest znajoma: konie, kurczaki, świnie i norki, reszta ma dziwne nazwy i jest opancerzona. Ludzie różnią się budową wewnętrzną i zewnętrzną od drugiej rasy rozumnej Rosharu, czyli Parshendich. Wniosek może być tylko jeden - ludzie są tu gatunkiem inwazyjnym, przybyłym może jakimś statkiem kolonizacyjnym z paroma rodzajami zwierząt na pokładzie. Moje przypuszczenia się potwierdziły, a nawet okazało się, że pierwsze Spustoszenie było atakiem ludzi na Parshendich, którym nie wystarczyła podarowana im kraina o najłagodniejszych warunkach atmosferycznych i chcieli rozprzestrzenić się po całym kontynencie. Ten twist wprowadza nowy, ciekawy punkt widzenia: ludzie zaatakowali pierwsi, zabrali miejscowym cały świat, a ich samych  zniewolili, więc teraz racja może być przy Parshendich, którzy chcą tylko odzyskać swoje ziemie i przegonić niechcianych gości.  A może nie należy już brać pod uwagę wydarzeń z odległej o tysiąclecia przeszłości i skupić się na tym, co wydarzyło się ostatnio? W końcu to Parshendi zamordowali króla Galivara i wcale się z tym nie kryją, a teraz otwarcie napadają na ludzkie miasta. Ciężka sytuacja, kilka postaci już zaczyna mieć wątpliwości, a fabuła robi się coraz ciekawsza.  



Może książki te były drukowane na szybko, bo zdarzały się miejsca, w których korekta czegoś nie wyłapała: chwilowy brak spacji pomiędzy wyrazami, przedłużająca się kursywa, chociaż wyróżniany nią cytat już się zakończył. Poza tym znalazłam jeszcze błędy zrobione w drukarni: jakieś dziwne czarne kreseczki na papierze (zdjęcie u góry), a także krzywo wydrukowana cała druga część - tekst na wszystkich stronach po lewej stronie jest nieco przechylony względem górnej krawędzi kartki (zdjęcie niżej). Nie przeszkadza to w czytaniu, ale niesmak jest. Te książki są dość drogie, za taką cenę chciałabym dostać produkt bez żadnych wad.
Jak dotąd ten cykl jest dla mnie strzałem w dziesiątkę. Na kolejny tom będę musiała zapewne trochę poczekać - w końcu napisanie tak długiej książki nie jest łatwe. Pochwalam decyzję wydawnictwa o podziale Dawcy Przysięgi na dwie części. Gdyby tego nie zrobili, to dostalibyśmy cegłę o prawie tysiąc dwustu stronach. Jak czytać takiego kolosa? Nie wyobrażam sobie, by mogło to być wygodne. Jedynym minusem podzielonego wydania jest odstęp czasowy pomiędzy jedną a drugą książką. Nie mogłabym czekać kilku miesięcy na kontynuację, więc jeśli czwarty tom też zostanie tak wydany, to kupię i przeczytam go dopiero po ukazaniu się całości.

W poprzednich recenzjach Archiwum Burzowego Światła pisałam, że najmocniejszymi punktami cyklu są bohaterowie i świat przedstawiony. Teraz dodałabym jeszcze jeden: prowadzenie fabuły w taki sposób, że na miejsce jednej wyjaśnionej tajemnicy pojawia się natychmiast kilka kolejnych. Nawet jeśli część z nich jest mniej lub bardziej przewidywalna (to zależy od czytelnika, ile fantastyki czytał wcześniej i ile rozwiązań fabularnych jest w stanie zauważyć), to i tak frajda z czytania jest niesamowita. Podobają mi się też nawiązania do różnych systemów filozoficznych i religii. Idee platońskie są rozpoznawalne na pierwszy rzut oka przez wszystkich, którzy o nich słyszeli, motyw boga, który umarł, też pojawia się dość często w kulturze. Więcej zauważą na pewno tacy czytelnicy, którzy nie usypiali po przeczytaniu dwóch stron Historii filozofii profesora Tatarkiewicza (serio, nie spotkałam się jeszcze z lepszym lekarstwem na bezsenność).

To w założeniu miała być krótka recenzja, ale cóż, wyszło jak wyszło. Książka była długa, więc i ja się trochę rozpisałam. Dawca Przysięgi jest tak samo udany, jak poprzednie książki z tego cyku, oceniam go na równie wysokie 5/5. Na razie nie znalazłam informacji na temat daty wydania czwartego tomu, więc nawet nie mam na co czekać. Pozostaje mi tylko oglądanie fan artów i jaranie się zapowiadaną przez autora ekranizacją.

Recenzja tomu pierwszego: Droga Królów
Recenzja tomu drugiego: Słowa Światłości


Wszystkie wydane dotąd tomy Archiwum Burzowego Światła. Dosłownie kawał fajnej literatury. Jak nic ostatecznie ten cykl zajmie mi całą półkę.

niedziela, 7 października 2018

27/2018 Słowa Światłości, Brandon Sanderson (Archiwum Burzowego Światła tom II)


Świetliści Rycerze muszą znów powstać.
W końcu wypowiedziano starożytne przysięgi, spreny powracają. Ludzie szukają tego, co zostało utracone. Być może ta misja ich zniszczy.
 
Wiatrowy zagubił się w strzaskanej krainie i balansuje na granicy między zemstą a honorem. Tkaczka Światła, którą powoli pochłania przeszłość, poszukuje kłamstwa, którym musi się stać. Kowal Więzi, zrodzony z krwi i śmierci, teraz próbuje odbudować to, co zostało zniszczone. Badaczka, od której zależą losy dwóch ludów, zostaje zmuszona do dokonania wyboru między powolną śmiercią a straszliwą zdradą wszystkiego, w co wierzy. 
Najwyższy czas, by się przebudzili, nadchodzi bowiem Wieczna Burza.
I przybył Skrytobójca.
Opis z okładki książki. 
Słowa Światłości to drugi tom monumentalnego cyklu fantasy Archiwum Burzowego Światła. Z pierwszej części byłam bardzo zadowolona, czy tak samo było z drugą? I tak, i nie. Owszem, uważam ją za fantastyczną książkę i polecam wszystkim lubiącym fantasy, mam jednak parę zastrzeżeń. Nie są one jakoś specjalnie duże, bardziej to moje czepialstwo.

Przeczytałam tę prawie tysiącstronicową cegłę w trzy dni: pierwszy był rozgrzewką, nie doszłam nawet do setnej strony, drugi zakończyłam w okolicy jednej trzeciej książki, a ostatniego to już poszło, do samego końca. Zaczęłam późno, więc zarwałam trochę nocki, ale jakże było warto. Aż mi się przypomniały czasy licealne, kiedy często mówiłam sobie: jeszcze jeden rozdział, ten był krótki, więc jeszcze jeden, no, może dwa... i tak robiła się druga, trzecia w nocy☺️. Teraz już rzadko mi się to zdarza, właściwie był to drugi raz odkąd prowadzę bloga. Brandon Sanderson mistrzowsko planuje fabuły swoich powieści, potrafi rozmieścić akcenty tak, że mnie sposób się od nich oderwać. Co ciekawe, część wydarzeń można bardzo łatwo przewidzieć, niektóre są wręcz spoilerowane przez autora. Nijak nie przeszkadza to w czytaniu książki, ba, wręcz nie mogłam się doczekać ciągu dalszego, by móc przekonać się, czy ostatecznie wydarzenia będą toczyć się tak, jak to założyłam, czy może autor jednak mnie zaskoczy.. I jeszcze finał, nie zapominajmy o finale, który wręcz ocieka epickością. Bitwa, spektakularna katastrofa magiczno-naturalna oraz wspomagany przez Burzowe Światło pojedynek dwóch latających mistrzów oręża - gdyby chcieć to sfilmować, to trzeba mieć budżet i efekty specjalne na poziomie najnowszych Avengers co najmniej. Nie wiem, czy w kolejnych częściach da się to przebić, na pewno będzie ciężko o coś równie fantastycznego.

Po sukcesie Gry o tron da się zauważyć pewną tendencję w książkach fantasy (ale nie tylko), mianowicie jest to wrzucanie do fabuły śmiałych scen erotycznych bez względu na to, czy są one potrzebne, czy też może jednak nie. Na szczęście Sanderson nie poszedł tą drogą, bo przy magiczno-wojenno-apokaliptycznej tematyce byłyby one naprawdę zbędne. Tylko jeden z głównych bohaterów jest w związku. Są fragmenty sugerujące fizyczną bliskość, bardzo subtelne, nie wulgarne. Są też sprośne żarty, ale takie zabawne, nie żenujące. Generalnie erotyka jest przedstawiona w tej książce tak, jak lubię najbardziej.


Tak niby wyglądają Pancerze i Ostrza Odprysku. Nie kupuję tej wizji, dla mnie zawsze będą one czymś bardziej zaawansowanym technologicznie, nowocześniejszym w wyglądzie. Jak egzoszkielety z superwytrzymałych materiałów zasilane energią Burzowego Światła, bardziej jak pancerze bojowe kosmicznych marines niż takie większe i lepsze wersje zwykłych zbroi i mieczyków. Może oglądam za dużo space oper, ale własnie tak to widzę. 
W Słowach Światłości pojawiło się coś, czego trochę brakowało mi w Drodze Królów: humor. Scena, gdy Kaladin uczy się jazdy konnej, rozmowa o kupie na pierwszej randce czy niektóre pyskówki Shallan były bardzo zabawne. W pewnych momentach autor przesadzał, lecz myślę, że robił to celowo, aby rozwinąć relację między postaciami - tak było z wieloma wymianami zdań pomiędzy Shallan a Kaladinem.

Tak jak w poprzedniej części, tutaj także poznajemy wydarzenia z perspektywy czterech postaci, ale nie są to dokładnie ci sami bohaterowie. Nie ma Szetha (w całej powieści ten zabójca w bieli pojawia się właściwie dwa, trzy razy), na jego miejsce wskoczył młody Adolin Kholin, który był obecny w Drodze królów jako ważna postać drugoplanowa. Teraz dostał własne rozdziały i okazało się, że to bardzo miły młody człowiek. Polubiłam go bardziej niż Kaladina. Adolin wykazał się podjęciem jednej, bardzo ważnej decyzji, której nie był w stanie podjąć jego ojciec (chyba nawet nie pomyślał o takim rozwiązaniu). Podziwiam go za to i myślę, że chłopak daleko zajdzie.

Jego ojciec, Dalinar, przez większość książki próbuje zdobyć większe wpływy bawiąc się w politykę, jednak jako że lepszy z niego wojownik niż dyplomata, to średnio mu to wychodzi. I tak myślę, że całkiem dobrze mu poszło, chociaż jego główny wróg arcyksiążę Sedes (tak, nadal go tak czytam) nie wahał się przed stosowaniem chwytów poniżej pasa. Dalinar stara się jak może zrobić to, co nakazują mu jego wizje - czyli zjednoczyć  wszystkich by ocalić ludzkość. Nie wie jednak, że nie tylko on dostał takie zadanie. Ktoś także próbuje to zrobić, i ten ktoś też jest przekonany o wyjątkowości swojej misji. Sądzę, że pomiędzy tymi postaciami dojdzie do solidnej konfrontacji w którymś z nadchodzących tomów cyklu.

Jest też Kaladin, który przez całą książkę szuka swojego miejsca w obozie wojskowym Dalinara. Teoretycznie ma wszystko, o co walczył - dobrą pozycję dla siebie i swoich ludzi oraz poczucie bezpieczeństwa (względnie, no bo przecież są na wojnie). W poprzednim tomie dałby się za to pokroić, a teraz ciągle mu czegoś brakuje. Nie do końca pasuje mu towarzystwo zwykłych żołnierzy, a jasnookiej szlachcie nie potrafi zaufać i ciągle podejrzewa wysoko urodzonych o nieczyste intencje, nawet jeśli nie ma ku temu żadnych podstaw. Nie dziwię się jego paranoi na tym punkcie, w końcu chłopak dużo przeszedł i nie raz został zdradzony. Kaladin nie byłby sobą, gdyby nie zrobił jakiejś spektakularnej głupoty, na szczęście w tym tomie nie poniósł aż tak strasznych konsekwencji swojego nieprzemyślanego zachowania. Myślę, że autor ma listę rzeczy, które muszą wydarzyć się w każdym tomie Archiwum Burzowego Światła, są na niej co najmniej trzy punkty: widowiskowy pojedynek, epicka bitwa, Kaladin robiący coś totalnie głupiego. Podoba mi się, że w Słowach Światłości Kaladin przestaje być już takim Specjalnym Płatkiem Śniegu. Okazuje się, że więcej postaci może pochwalić się nadnaturalnymi mocami, wyjaśnia się tez trochę czym one są i skąd pochodzą. To ważny element budowy świata, który okazuje się jeszcze bardziej skomplikowany, niż początkowo przypuszczałam.


Ogólnie mam mały problem z ilustracjami w tej książce. Niby rysowała je Shallan, która jest przedstawiana jako przegenialna artystka, ale powiedzmy sobie szczerze, są one zaledwie dobre. Oczywiście chciałabym tak umieć, ale myślę, że kilka miesięcy ćwiczeń i dałabym radę narysować taką bestię jak powyżej. Od Shallan oczekuję czegoś więcej, w moim headcanonie jest geniuszem i tworzy naprawdę magiczne prace.
Została mi do omówienia ostatnia pierwszoplanowa postać, czyli Shallan. Niektórzy w swoich recenzjach tego cyklu twierdzili, że nie przepadają za tą bohaterką, a jej wątek ich nudzi. Ja tak nie mam, dla mnie Shallan jest spoko. Czasem za bardzo cwaniakuje, ale na ogół jest całkiem sympatyczna. Miała tu jednak moment, w którym mnie zirytowała - kiedy postanowiła się pobawić w oszustkę i konspiratorkę. Generalnie ten wątek służył jedynie bliższemu przedstawieniu pewnej tajnej grupy, która i tak pojawia się w innych momentach książki. Myślę, że dałoby się go wyciąć bez szkody dla fabuły. Mam też malutki problem z retrospekcjami wyjaśniającymi przeszłość Shallan. Nie są one ani złe, ani nudne, ani niepotrzebne, wręcz przeciwnie, bardzo dużo wnoszą do postrzegania tej postaci. Są tylko trochę mniej ciekawe niż bieżąca historia i nieco mnie denerwowały jako niewygodne spowolnienie akcji. Za to wszelkie interakcje Shallan i Adolina uważam za jedne z lepszych momentów Słów Światłości.


Przypadkowo znalazłam coś, co wygląda jak zapowiedź gry toczącej się w tym uniwersum. To na razie krótka gierka skupiająca się na jednej postaci, ale potwierdza moje przypuszczenia: ten cykl znakomicie nadaje się na podwaliny porządnej gry w stylu Wiedźmina III.
Poza tymi nieszczęsnymi spowalniaczami w postaci retrospekcji Shallan książka nie ma wad, a i ta niedogodność zniknie w drugim czytaniu, bo będę już wiedzieć, co wydarzy się dalej i przestanę się tak gorączkować. Słowa Światłości uderzają we właściwe struny mojej czytelniczej wrażliwości, mają pięknie wykreowany, ciekawy i oryginalny świat, i wciągającą fabułę o epickim rozmachu. Największym złotem są tu jednak bohaterowie, napisani tak, że nawet jeśli trochę ich nie lubimy (ja tam lubię wszystkich, przynajmniej na razie) albo nie pochwalamy ich zachowania (Kaladin, teraz patrzę na ciebie), to i tak dobrze rozumiemy, dlaczego postępują tak, a nie inaczej. Dodatkowo w drugim tomie pojawiło się więcej humoru - to kolejny plus. Moja ocena nie może być inna niż 5/5, a trzeci tom, czyli Dawca Przysięgi, będzie kolejną książką, za którą się zabiorę.


I na koniec Anakin, który z opóźnieniem, ale jednak łaskawie przybył na sesję zdjęciową i teraz patrzy z wyrzutem, bo jak śmiałam robić fotki jakiejś książce, a nie jemu?
Recenzja tomu pierwszego: Droga Królów.

niedziela, 30 września 2018

Nowe książki: Wielkie Płaszcze tom I i II


Słyszałam wiele dobrego o tym cyklu: że świetnie się czyta, że to fajna przygoda, że nowa wersja Trzech muszkieterów Dumasa. Pomyślałam, że w końcu go przeczytam, ale nie miałam zamiaru kupować tych książek. Jednak cena, którą zaproponowała Biedronka, mnie przekonała: 30 złotych bez grosza za dwie pełnowymiarowe książki to naprawdę niewiele. Uwielbiam takie okazje.


Drugi tom jest o wiele grubszy od pierwszego. To dziwne, zwykle wieloczęściowe sagi są pisane w taki sposób, że książki wchodzące w ich skład są mniej więcej równe.


Niską cenę może tłumaczyć fakt, że na okładce drugiego tomu napisy nieco rozminęły się z tłoczeniami. To bardzo mały błąd, ledwo go zauważyłam, i na pewno nie będzie przeszkadzać w czytaniu.


Jest i kot. Z małym fochem, ale pozuje. Tym razem sam nie przyszedł, położyłam go tu.


I jeszcze raz Anakin, tym razem z głupią miną. Ale za to ładnie widać jego zimową grzywę. Jak widać daleko nie uciekł.


I na koniec bonusowy Anakin z jeszcze głupszą miną :)

czwartek, 20 września 2018

26/2018 Twarzą w twarz (antologia)

22 ulubieńców czytelników thrillerów. Nie mieli prawa się spotkać, a jednak stają twarzą w twarz. 
Jack Reacher, samotnik z powieści Lee Childa, spotyka się w bostońskim barze z prywatnym detektywem Nickiem Hellerem, wykreowanym przez Josepha Findera. A potem robią to, w czym obaj są najlepsi.  
John Rebus, kultowy inspektor z thrillerów Iana Rankina, i Roy Grace, stworzony przez Petera Jamesa, różnią się jak ogień i woda - wiekiem, pochodzeniem, a przede wszystkim metodami stosowanymi w śledztwie. Co może wyniknąć z ich współpracy? Lepiej nie pytać... 
Harry Bosch, detektyw Michaela Connelly'ego, i Patrick Kenzie, który wyszedł spod pióra Dennisa Lehane'a, występują razem w słusznej sprawie... Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. 
Komandor Gray Pierce z cyklu Sigma Force Jamesa Rollinsa i Cotton Malone z powieści Steve'a Berry'ego. No, to się musi skończyć czystą demolką! 
To tylko kilka przykładów tego, co znajdziecie na stronach tej książki. Każde opowiadanie jest poprzedzone wstępem przybliżającym autorów, ich bohaterów i historię powstania tekstu. Czeka was prawdziwa literacka uczta. Nie traćmy więc czasu i stańmy twarzą w twarz z bohaterami.
Opis z okładki książki. 
Twarzą w twarz jest zbiorem opowiadań napisanych przez członków International Thriller Writers, w którym ich najbardziej znani  bohaterowie i bohaterki mogli spotkać się ze sobą i narobić zamieszania. Co ciekawe książka ta jest sposobem stowarzyszenia na zarabianie pieniędzy, gdyż nie pobiera ono żadnych składek od swych członków.

Pomysł na crossovery jest bardzo dobry, ludzie je lubią - o czym świadczy chociażby popularność różnego rodzaju fanfików. Jeśli znasz większość postaci występujących w tej książce, to będziesz bawić się świetnie. Ja znałam dwie, a i tak było całkiem fajnie. Spodobały mi się te krótkie wprowadzenia przed każdym opowiadaniem, były naprawdę potrzebne. Same utwory generalnie są spoko, ale mają dwie główne wady: są krótkie, a ich protagoniści zlewają się ze sobą. Nie przepadam za historiami, które kończą się zanim zaczęły dobrze się rozkręcić, a tutaj właściwie każda taka jest. Ja tam lubię wielotomowe cykle, w których pojedyncza część ma co najmniej 500 stron. Można przywiązać się do bohaterów i naprawdę przejąć ich losem. W tym przypadku pierwszy raz czytałam o większości postaci i miałam z nimi problem, gdyż byli do siebie bardzo podobni. To zwykle emerytowani lub czynni zawodowo, wojskowi, policjanci czy agenci rządowi, czasem dorabiający jako prywatni detektywi. Obeznani z bronią, zawsze w dobrej formie, zawsze mają dobre pomysły. Rozumiem, że to taka konwencja i że bohater thrillera musi spełniać pewne kryteria, inaczej nie nadawałby się do tego gatunku, jednak kiedy czyta się te opowiadania jedno za drugim to podobieństwo jest uderzające.

Książka ma solidną twardą oprawę i ładną biało-czarno-czerwoną kolorystykę, dobrze pasującą do jej tematyki.
Chciałam opisać po kolei moje wrażenia po każdym opowiadaniu, tak jak zrobiłam to w recenzji antologii Szpony i kły, ale stwierdziłam, że jest ich za dużo. Wybrałam więc trzy, które podobały mi się najbardziej, i teraz postaram się wyjaśnić dlaczego.

Jeździec na panterze, Steve Martini i Linda Fairstein

To opowiadanie różni się od innych historii z tego zbioru. Główni bohaterowie (kobieta i mężczyzna) są prawnikami, a cała sprawa toczy się wokół kradzieży i sprzedaży starożytnego dzieła sztuki, tytułowej figurki chłopca siedzącego na panterze. Mało tu akcji, jest za to fajnie skonstruowany przekręt, którego ofiarą stała się nawet dwójka pierwszoplanowych prawników. Przekręt był tak dopracowany, że głównemu złemu udało się uniknąć aresztowania. Na szczęście dzięki plotce umiejętnie wypuszczonej przez głównych bohaterów w końcu spotyka go przewrotna sprawiedliwość. Najbardziej spodobało mi się właśnie to zakończenie z ciekawą i trochę zabawną puentą - brakowało mi tego w innych opowiadaniach.

Piekielna noc, Heather Graham i F. Paul Wilson

W tym opowiadaniu również mamy starożytny przedmiot, który jest czymś w rodzaju magicznego artefaktu dającego jego posiadaczowi dostęp do myśli innych ludzi, Nie jest to fajna supermoc pomagająca zdobyć władzę i bogactwo, lecz raczej przekleństwo, nad którym nie da się zapanować. Ale właściciel artefaktu jeszcze o tym nie wie, więc wynajmuje dwóch najemników i napuszcza ich na siebie, by przemoc powstała w wyniku ich starcia aktywowała moc magicznego przedmiotu. Najemnicy jednak nie są głupi i domyślają się, że ze zleceniem jest coś nie tak. Właściciel w końcu dostaje swoją błyskotkę, która - jak wspomniałam - nie działa tak, jak oczekiwał. Opowiadanie kończy się w taki sposób, że spokojnie mogłoby być początkiem czegoś większego, cyklu pełnego magii, tajemnic i przygód. Myślę, że książka w tym klimacie spodobałaby mi się, zwłaszcza, że główni bohaterowie byli sympatyczni. A dodatkowo akcja toczyła się w magicznym Nowym Orleanie - ciekawa lokacja zawsze podnosi wartość opowiadanej historii.

Postój, Raymond Khoury i Linwood Barclay

W tym przypadku spodobał mi się dobór głównych bohaterów: jeden jest standardowym dla tego gatunku agentem federalnym, drugi zaś budowlańcem, dla którego najważniejsze jest bezpieczeństwo córki. Jest też terrorysta z bronią biologiczną albo brudną bombą - nie zostało to dokładnie określone - który porywa samochód z córeczką budowlańca w środku. Wywiązuje się z tego ciekawy pościg na autostradzie. Myślę, że wyglądałoby to dobrze na ekranie, gdyby nakręcił go utalentowany reżyser. O dziwo nie przeszkadzała mi postać cwanej i przemądrzałej dziewięciolatki, chociaż zwykle nie przepadam za takimi dziećmi. Ta mała była całkiem sympatyczna. Opowiadanie jest bardzo przewidywalne i myślę, że nie ma czytelnika, który źle obstawił zakończenie. Mimo to sprawdziłoby się jako prosty, typowo rozrywkowy film sensacyjny, wystarczyłoby dopisać z dwa, trzy wątki, bo materiału raczej nie starczyłoby na półtorej godziny ekranizacji.

Nie dam Twarzą w twarz najwyższej oceny, bo według mnie zasługuje na takie solidne 3/5. To dobra książka do poczytania przed snem: opowiadania są rozrywkowe, poprawne i krótkie. Więcej frajdy będą mieć wielbiciele thrillerów, którzy znają autorów tej antologii i ich sztandarowe postaci.

poniedziałek, 10 września 2018

25/2018 Klęska ważki, Adrian Tchaikovsky (Cienie pojętnych tom II)


Dziś nie zamieszczam opisu fabuły od wydawnictwa, bo nie jest on szczególnie ładny i ma za dużo spolierów. Jeśli jednak ktoś chciałby się z nim zapoznać, to zapraszam tutaj. Jednak ze względu na to, że Klęska ważki jest drugim tomem cyklu, w mojej recenzji mogą pojawić się mniejsze lub większe spoilery.

Po przeczytaniu drugiej części jestem już pewna: Cienie pojętnych zawładnęły moją wyobraźnią. Nawet znana i ceniona Droga królów Sandersona nie trafiła aż tak bardzo w mój gust czytelniczy. Ostatnią książką, której się to udało, były Opowieści z meekhańskiego pogranicza.

Co decyduje o tym, że książka aż tak do mnie przemawia? Przede wszystkim musi wywoływać emocje, efekt wow i chęć natychmiastowego przeczytania kolejnej strony. Lubię lekko patetyczne sceny militarne, których tutaj nie brakowało. No i bohaterowie, świetnie napisani. Pierwszy tom miał za zadanie ich przedstawić, a teraz zaczęła się już prawdziwa jazda. Każdy ma swój charakter, a jeśli pojawiają się stereotypy, to jestem pewna, że jest to celowy zabieg i w kolejnych tomach zostaną one twórczo wykorzystane. No i najważniejsze, czyli klimat. Klimat to taki termin, który dla każdego będzie oznaczać co innego i ciężko go zdefiniować, ale jeśli książka go ma, to czujemy go od pierwszej strony. Ja wyczuwam w Cieniach pojętnych olbrzymie ilości mojego ulubionego klimatu.

Cieszę się, że akcja cyklu zaczyna nabierać coraz większego rozmachu. Wojna na Nizinach jest już faktem, inwazja Imperium Os oficjalnie się rozpoczęła. Mieszkańcy Nizin się bronią, to oczywiste. Wojna przyciąga również uwagę sąsiadów, którzy chcieliby na niej jakoś skorzystać. Świat powieści rozszerza się i mam wrażenie, że to jeszcze nie koniec, w następnych tomach poznamy nowe ziemie i nowe rasy. Jeśli chodzi o fabułę, to kręci się ona wokół dwóch oblężeń miast i jednej większej bitwy. We wszystkich tych wydarzeniach biorą udział główni bohaterowie znani z pierwszego tomu oraz kilka nowych postaci drugoplanowych. Odległości w świecie przedstawionym nie są (na razie) duże, da się je przebyć w kilka, kilkanaście dni, bohaterowie - no, większość z nich - wciąż podróżują, co owocuje zmianą ekip i mieszaniem się składów. Ten zabieg spowodował zwiększenie dynamiki akcji i dość szybki przepływ informacji. Na szczęście nie jest tak, jak w Grze o tron, gdzie postaci idą, idą, i idą latami, a spotkać się nie mogą - chociaż wszyscy byśmy chcieli, żeby wreszcie się to stało.

Przy poprzednim tomie trochę narzekałam na braki w opisach walki i większych potyczek, teraz sytuacja bardzo się poprawiła. Co prawda przy pojedynkach bywa jeszcze nieco niezdarnie i czasem gubiłam się w tym kto kogo kopnął, jak wyciągnął rękę, gdzie uderzył mieczem, itp., ale przy długich bitwach postęp jest ogromny. Wreszcie czuje się emocje, jest też trochę patosu. Znalazłam też jedno przemówienie, które nasunęło mi na myśl postać Johna Sheridana z serialu Babylon 5 - ależ on uwielbiał przemawiać! A jeśli porównuję coś do Babylonu, to świadczy o tym naprawdę dobrze, bo uważam ten serial za arcydzieło. Jest jeszcze jeden motyw, który mi się z nim skojarzył, a mianowicie jedna z postaci walcząca po stronie Imperium Os jest przekonana, że wojna jest w porządku, bo napędza rozwój technologiczny, co powoduje także rozwój społeczeństw. Silniejsi wygrają ten wyścig i jeszcze bardziej urosną w siłę, a słabsi, cóż, odpadną. Takie sami podejście miała rasa Cieni, potężnych kosmitów z uniwersum Babylonu.

Rozwój technologii militarnych jest świetnie opisany w Klęsce ważki i kojarzy mi się z naszą ludzką historią, a dokładniej z drugą połową XIX wieku aż po okres I wojny światowej. To były czasy szalonych pomysłów, ulepszania i rozwijania wszystkiego, nowości, innowacji i użytecznych prowizorek. Taki sam klimat ma książka, znajdą się tam tak fajne elementy jak np. rywalizacja genialnych wynalazców, gorączkowe przerabianie cywilnych urządzeń na potrzeby wojska, wprowadzanie do produkcji nowych rodzajów broni, sabotaż i szpiegostwo przemysłowe. Technologia tego uniwersum to misz-masz pary, elektryczności i dziwnych mechanizmów na sprężone powietrze. Mamy niby-samoloty, prawie-czołgi, tak jakby-karabiny i najprawdziwsze pociągi z parowymi lokomotywami. Gratuluję autorowi wyobraźni, bo wszystkie te dziwaczne machiny robią świetne wrażenie - zwłaszcza w połączeniu z oddziałami tradycyjnie wyposażonymi w miecze i tarcze. Trochę jakby ktoś grał w Civilizaton i miał jednostki na różnych poziomach, ale tu wszystko dobrze do siebie pasuje. Jeszcze większe gratulacje należą się Adrianowi Tchaikovskiemu za to, że nie zapomniał o takich drobiazgach jak logistyka, zaopatrzenie, zapasy surowców i warsztaty produkujące na potrzeby wojenne. To wszystko dowodzi, że ten świat jest naprawdę przemyślany i zaplanowany w najdrobniejszych szczegółach. 

Ciekawą sprawą w uniwersum Cieni pojętnych jest magia. Większość w nią nie wierzy, uważa, że odeszła ze świata po rewolucji przemysłowej, że może jeszcze posługują się nią ci dziwni ciemcy, ewentualnie inne nieucywilizowane niepojętne ludy, które nie potrafią nawet obsłużyć kuszy, o żadnym bardziej skomplikowanym urządzeniu nie wspominając. Jeśli autor próbuje nam wmówić, że magia jest nieważna, to oczywiste jest, że odegra ona dużą rolę. I zaczynają się pojawiać tropy, które właśnie na to wskazują. Przede wszystkim, jest to potężny artefakt, który chcą zdobyć obie strony konfliktu, oraz postać z rasy moskitów, którą to rasę wszyscy uznawali za wymarłą. Mam swoje podejrzenia co do dalszego rozwoju magicznej sytuacji - czuję, że będzie się działo.

To drugi tom z dziesięciu, więc ciężko napisać coś o fabule. Książka raczej nie mogłaby być samodzielną całością, jest po prostu elementem czegoś większego. Tytułowa ważka to nowo wprowadzona postać drugoplanowa. Jej wątek może i będzie ważny w kontekście całości, ale w tym tomie nie poświęcono mu specjalnie dużo miejsca. Bardzo ciesze się, że przede mną jeszcze osiem części tej historii, nagły spadek jakości nie wydaje mi się prawdopodobny. Oprócz tych nieszczęsnych pojedynków, które mogłyby być opisane trochę lepiej, nie widzę w Klęsce ważki żadnych wad. To znaczy pewnie jakieś są, ale całość podoba mi się tak bardzo, że nie potrafię ich dostrzec. Moja ocena? Oczywiście 5/5, i polecam ten cykl każdemu, kto lubi fantasy, a jeszcze go nie czytał.

Recenzja tomu pierwszego Imperium Czerni i Złota

piątek, 31 sierpnia 2018

Nowe książki: Mustaine oraz Top Gear od środka czyli And on That Bombshell


Te dwie książki powyżej to moje ostatnie książkowe zakupy (chociaż nie do końca, bo autobiografię Dave'a Mustaine'a mój mąż dostał od brata na urodziny). Tym razem to nie fantastyka ani science fiction, lecz coś bliższego naszej rzeczywistości, co jednak wciąż pozostaje w sferze moich zainteresowań. 

Dave Mustaine to założyciel i wokalista jednego z najsłynniejszych trash metalowych zespołów świata, czyli Megadeth. Zespół bardzo lubię, Dave'a już mniej, bo jest on osobą... cóż, specyficzną. Jego autobiografia będzie na pewno ciekawą lekturą, bo któż opisze szalone życie muzyka lepiej niż on sam? Mąż już ją przeczytał i twierdzi, że jest o wiele bardziej udana, niż książka o Metallice, którą kiedyś oboje czytaliśmy.


Mustaine ma ciekawy krój liter i ogólnie całą szatę graficzną. I mnóstwo zdjęć Dave'a.

Są też zdjęcia kolorowe, na których jest mnóstwo ludzi z charakterystyczną dla lat 80. fryzurą na pudla.
Książkę o programie Top Gear kupiłam dzisiaj, wygrzebałam ją z kosza w Tesco, a jej cena to tylko 10 zł bez grosza. Jak na taką wygrzebana pozycję mój egzemplarz jest w bardzo dobrym stanie, widywałam bardziej zniszczone książki stojące na półce w Empiku. Jej autorem jest scenarzysta programu i bardzo liczę na ciekawostki zza kulis i zabawne anegdotki o Jeremym, Jamesie i Richardzie. Swego czasu uwielbiałam Top Gear, obejrzałam naprawdę wiele odcinków, poza ostatnią serią i The Grand Tour, bo to nie było już to samo. Najfajniejsze według mnie serie to te z lat 2003 -2007, i może jeszcze niektóre odcinki specjalne z następnych lat. W pewnym momencie program zrobił się za bardzo wyreżyserowany i czuć było od niego sztuczność, miałam wrażenie, że te dobre pomysły już się skończyły. Mimo tego mam do niego olbrzymi sentyment i chętnie czytam książki napisane przez jego prezenterów (np. ta książka Jamesa Maya, czy ta książka Richarda Hammonda).


Top Gear też ma kolorowe zdjęcia, a na jednym z nich wypatrzyłam kultowy sweterek Jamesa Maya :)

Moje nabytki. Czy już mogę nazwać je stosikiem?