czwartek, 31 sierpnia 2017

46/2017 Przedksiężycowi, Anna Kańtoch (tom II i III)



Oto świat składający się z wielu wersji. Większość wionie grozą przemijania. Ale jest też jedno wspaniałe, piękne oblicze. Niedoskonali mieszkańcy lądują w niszczejącej wersji, wybrani awansują. A nad wszystkim pieczę sprawują Przeksiężycowi. Oto świat, w którym nie ma miejsca na indywidualność. Wszystko podporządkowane jest sztuce... i chęci przetrwania Oto Lunopolis, gdzie mieszkańcy żyją chwilą, przerażeni wizją wyroku, który da im namiastkę szczęścia lub pogrąży w rozpaczy i entropii, gdzie naturalnym jest, iż ludzi w przeszłości, mimo że jeszcze nie umarli, bliscy uznają za martwych? 
Kim są Przedksiężycowi, istoty, które decydują o życiu i śmierci każdego istnienia? Od czego zależy śmierć lub życie każdego człowieka?
Odpowiedzi może być wiele...
Opis: lubimyczytac.pl
Na samym początku muszę się do czegoś przyznać: uwielbiam tak napisane książki. Te plastyczne opisy pozwalające mojej wyobraźni wejść na najwyższe obroty (widać tu postęp względem pierwszej części)... Bohaterowie mają mocno zarysowane charaktery i wyraźne motywacje. Fabuła opiera się na oryginalnych pomysłach, a schematy wykorzystuje w sposób twórczy. No i najważniejsze - wciąga tak, że nie sposób się oderwać.

Największą wadą Przedksiężycowych jest podzielenie ich na trzy części i wydanie osobno. Marzy mi się porządne, jednotomowe wydanie w większym formacie i twardej okładce, bo tak właśnie powinno się poznawać tę historię. Niestety nie miałam dostępu do wszystkich części naraz i tego żałuję, bo pierwszy tom trochę traci jeśli od razu nie przejdzie się dalej. Jest w nim za mało akcji, żeby uznać go za dobrze wyważoną całość. Drugi i trzeci czytałam już łącznie i moje wrażenia były o wiele lepsze. Nowe wydanie przydałoby się tym bardziej, że Fabryka Słów wypuściła tylko pierwszy tom w całkiem fajnej okładce. Wydawnictwo Powergraph wydało co prawda całość, ale z tym dziwnym mechanoidem przypominającym C3PO z Gwiezdnych Wojen, który to wcale a wcale mi się nie podoba, a Lunapolis w tle zupełnie nie przypomina tego, które sobie wyobrażałam.

Nie lubię zbyt przewidywalnych opowieści. Niektóre tropy są tak oczywiste, że udaje mi się odgadnąć ich rozwinięcie jak tylko się na nie natknę. Ale nie lubię też przesady w drugą stronę. Nie cieszy mnie kryminał, w którym mordercą okazuje się być osoba wspomniana raz w trzecim rozdziale, a żeby dostrzec jej wszystkie powiązania ze sprawą trzeba książkę przeczytać dziesięć razy. Przedksiężycowi to idealny kompromis pomiędzy tymi skrajnościami. Niektóre rozwiązania były dla mnie zaskakujące, a w przypadku innych domyślałam się w idealnym momencie, na zasadzie: o czyżby ten koleś był w to zamieszany? I po chwili okazywało się, że faktycznie był. Nie po połowie książki, ale właśnie po chwili, kilku- kilkunastu stronach, więc nie było to w ogóle męczące.

Ciężko byłoby napisać coś o fabule i rozwoju bohaterów nie posuwając się do zrobienia ogromnych spoilerów, pozostanę więc przy ogólnikach. Zaskoczyło mnie to, że autorka nie poszła w stronę romansu lub bliskiej współpracy Finnena i Kairy. Wręcz przeciwnie, ta dwójka oddala się od siebie coraz bardziej i trzyma się ze sobą raczej z konieczności, niż z sympatii. To poczucie coraz większego wzajemnego nieporozumienia potęguje jeszcze brak narracji z punktu widzenia Kairy - Poznajemy motywacje Finnena, ale poczynania dziewczyny wydają się być mocno niejasne. Zresztą dowiadujemy się o Kairze takich rzeczy, że przestaje się nam jawić jako kryształowo czysta postać o dobrych zamiarach... Zamotała nam tu autorka, i to w taki sposób, aby dać kilka odpowiedzi, ale też postawić wiele nowych pytań.

W drugim i trzecim tomie jest więcej Daniela Pantalekisa, pojawia się też inny statek kosmiczny wraz z załogą. Ucieszyły mnie te momenty, przypomniały o tym, że jest to science-fiction i to dziejące się w bardzo dalekiej przyszłości. Wielkim plusem książki jest wiszący nad Lunapolis klimat nieufności i niepokoju społecznego, który w pewnym momencie przeradza się w prawdziwą rebelię. Generalnie mam wrażenie, że nazwa Lunapolis sprawdziłaby się lepiej jako tytuł, to miasto odgrywa w powieści o wiele większą rolę niż ci tajemniczy Przedksiężycowi, o których ostatecznie prawie nic się nie dowiedzieliśmy.

Nagroda im. Zajdla, którą otrzymał pierwszy tom, jest tu jak najbardziej na miejscu, a ja osobiście rozciągnęłabym ją na całą książkę. Nie zauważyłam jakiś większych wad czy fabularnych głupotek, wręcz przeciwnie, Przedksiężycowi są tak spójni i logiczni, że niejedna powieść mogłaby się od nich uczyć. Samo zakończenie skojarzyło mi się z Mroczną Wieżą Kinga poprzez wykorzystanie motywu z pętlą czasu, co idealnie pasuje do miasta rozwarstwionego na wiele kopii istniejących w różnych czasach. Może w tym przypadku sprawdziła się zasada, że bardziej lubimy to, co już znamy, (a pierwszy tom dogłębnie przedstawił mi świat i postaci), ale kolejne części bardziej wypełnione akcją oceniam o wiele lepiej i daje im zdecydowanie zasłużone 5/5.

piątek, 25 sierpnia 2017

45/2017 Bestiariusz słowiański. Rzecz o skrzatach, wodnikach i rusałkach, Paweł Zych, Witold Vargas


Studiując rodzime baśnie, podania i legendy, odnosimy nieodparte wrażenie, iż nasi przodkowie kochali niesamowite opowieści. Przez setki lat historii naszego kraju powstał olbrzymi, barwny i ludny świat polskich wierzeń ludowych. Pięknie ilustrowany przez Pawła Zycha i Witolda Vargasa Bestiariusz jest skromną próbą zilustrowania tego bogactwa i ukazania choćby jego części współczesnemu Czytelnikowi. Zapraszamy do podróży śladami opowieści naszych przodków, mitów pełnych słowiańskiej magii tak rzadko obecnej we współczesnej polskiej kulturze.
Opis ze strony wydawnictwa
Książkę Bestiariusz słowiański pożyczyłam od koleżanki, która określiła ją mianem ciekawej bajki na dobranoc. Przeczytałam ją bardzo szybko i muszę stwierdzić, że koleżanka miała absolutną rację - jest to uroczy, pięknie ilustrowany leksykon wiedzy o nadprzyrodzonych istotach, w które wierzyli nasi przodkowie. 

Każdy potwór ma swój opis - krótszy, dłuższy, czasem zabawny, czasem trochę straszny - zależy to o stanie wiedzy na temat danego stwora i jego charakteru. W Bestiariuszu słowiańskim znajdziemy istoty wywodzące się z czasów rzymskich, a także potwory, w które wiara była powszechna jeszcze w XIX wieku, rozstrzał czasowy jest więc bardzo duży.

Książka ma format nieco większy niż standardowy i twardą okładkę, co sprawia, że idealnie nada się na prezent. No i do tego te wspaniałe ilustracje utrzymane w ciepłych żółciach, brązach i pomarańczach. Można nią obdarować właściwie każdego, kto wykazuje zainteresowanie tematem, począwszy od dziesięciolatków. Należy jednak pamiętać, że nie jest to kompletne kompendium wiedzy, a raczej wprowadzenie mające wprowadzić w temat zainteresowanego laika. To właśnie jest mój największy zarzut: za duża skrótowość. Taka ilość informacji spokojnie wystarczy dzieciom, ale ja chciałabym czegoś więcej: niekoniecznie opracowania naukowego, ale tak powiedzmy dwukrotnie dłuższego tekstu przy każdym potworze. Wtedy dałoby się tę książkę bardziej czytać, a nie tylko oglądać. Moja ocena to 4/5. Cieszę się, że tematy dotyczące naszej przedchrześcijańskiej przeszłości przebijają się coraz bliżej głównego nurtu, jednak nie kupiłabym dla siebie tej konkretnej książki, a inne pozycje z tej serii przeczytam tylko wtedy, kiedy przypadkiem wpadną mi w ręce.

Poniżej kilka ilustracji z Bestiariusza słowiańskiego, w końcu są one mocną stroną tej książki, więc szkoda byłoby ich nie pokazać:


Bies wygląda jak żywcem wyjęty z Wiedźmina 3, taka wielka leśna bestia.


Zdarzają się też o wiele ładniejsze istoty...


Kotokształtny chochlik, tego jeszcze nie widziałam.


Węże były ważnymi zwierzętami dla naszych przodków, zapewniały szczęście i bogactwo (poza tym tępiły myszy, więc czasem były po prostu hodowane w domach).

środa, 23 sierpnia 2017

44/2017 Rozgrywka Cienia, Tad Williams (Marchia Cienia tom II)


Mrok wypełzł zza dotychczasowej granicy i armia Ludzi Zmierzchu podeszła pod Zamek Marchii Południowej. Tymczasem książę Barrick, nękany do obłędu koszmarnymi snami, dotknięty zaklęciem bezwzględnej pani Yasammez, przekroczył Granicę Cienia. Tam przyszło mu się zmierzyć z istotami dziwniejszymi i straszniejszymi niż sama śmierć... Księżniczka Briony zaś, która musiała uciekać z zamku, po wielu niebezpieczeństwach dzięki pomocy leśnej boginki przystała do trupy aktorskiej. Na całym kontynencie mieszają się różne grupy interesów, w grę wchodzą starożytne artefakty obdarzone niewyobrażalną mocą i na dodatek budzą się uśpieni dotąd bogowie. Świat się zmienia...
Opis z okładki książki. 
To dość rzadko spotykane, ale tym razem tom drugi okazał się być lepszy niż pierwszy - tylko trochę, ale to już coś. Akcja już się nie ślimaczy, chociaż nie jest też jakoś specjalnie dynamiczna. Wszystko ładnie się rozwija i mam tylko jedno pytanie - czy nie mogło być tak od samego początku?

Wszyscy bohaterowie zmieniają swoje miejsce pobytu, a także ładnie rozwijają się jako postaci, dzięki czemu możemy ich jeszcze lepiej poznać i zrozumieć. Ucieszyłam się, że kilka postaci z drugiego planu dostało więcej czasu antenowego, co wyszło na dobre całej opowieści. O fabule nie chcę pisać, bo byłby to jeden wielki spoiler. No, może tylko stwierdzę, że jest satysfakcjonująca. Absolutnie niesatysfakcjonujące są za to miliony klisz i schematów dosłownie wylewających się z Rozgrywki Cienia. Wiem, że to jest klasyczne high fantasy, które na schematach bazuje, ale na wszystkich kocich bogów, nie uwierzę, że nie dało się tego zrobić lepiej. Jednym z głównych wyróżników dobrego fantasy jest udane światotwórstwo, które czasem Williamsowi wychodzi (tu za przykład podam chociażby lud Muskających Wodę, hybrydę ludzi i płazów z błoną pławną pomiędzy palcami, żyjący nad morzem i zajmujący się wszystkim związanym z wodą), a czasem jest tak bardzo odtwórcze, że szkoda gadać (zimna Północ, gorące Południe; lud o zwyczajach żywcem ściągniętych od Arabów i przedstawiciel tegoż ludu, który uważa, że kiedy kobieta na niego patrzy jest to równoznaczne z zaproszeniem do łóżka; dwie homoseksualne postaci, które są aktorami, no bo przecież to artyści, im wolno, a wśród przedstawicieli innych grup społecznych homoseksualizmu nie ma). Sporo było tych negatywnych przykładów, o wiele za dużo. A przecież można wykorzystać ograne motywy w kreatywny sposób, czego przykładem tutaj są czarodziejskie lustra, które bardzo przypadły mi do gustu.

Ogólnie jestem zadowolona, że postanowiłam przeczytać tę serię. Co prawda to dopiero połowa, ale mam przeczucie, że dalej będzie jeszcze lepiej. Oceniam Rozgrywkę Cienia na 3/5, bo mimo wszystko poprawa względem pierwszego tomu nie była aż tak znaczna.


To Anakin w towarzystwie pierwszego tomu. Powinnam wstawić to zdjęcie w poprzedniej recenzji, ale kompletnie o nim zapomniałam... Moja śliczna zakładka z góralskim wzorem już nie żyje, rozwaliłam ją niedługo potem.

czwartek, 17 sierpnia 2017

43/2017 Biała noc, Jim Butcher (Akta Harry'ego Dresdena tom IX)


Poznajcie Harry’ego Dresdena, pierwszego (i jedynego) chicagowskiego maga-detektywa. Okazuje się, że w naszym zwykłym świecie wprost roi się od niezwykłych, magicznych istot, które najczęściej mają z ludźmi na pieńku. I tu na scenę wkracza Harry. 
Zaniepokojona serią domniemanych samobójstw policja wzywa na pomoc Harry’ego, który na miejscu zbrodni natychmiast trafia w dziesiątkę i odkrywa magiczną skazę, której nie można z niczym pomylić. Znajduje również przeznaczoną dla niego wiadomość, która nie jest bynajmniej sympatyczna. Zabójstwa będą trwały, dopóki Harry nie zdoła powstrzymać swojego dręczyciela – tymczasem wszystkie poszlaki prowadzą do jego przyrodniego brata, co zupełnie nie ma sensu. 
Tak się nieszczęśliwie składa, że w toku śledztwa Harry ściąga sobie na kark bandę wampirów żywotnie zainteresowanych wynikami dochodzenia. Wkrótce okazuje się, że wszyscy jego przeciwnicy mają przewagę liczebną i siłową, on zaś zostaje wystawiony na groźne pokusy. Jeśli zawiedzie, jego przyjaciele zginą.
Opis fabuły ze strony wydawnictwa
To już dziewiąty tom przygód Harry'ego Dresdena. Trudno uwierzyć, że od wydarzeń z pierwszej części minęło już dziesięć lat. Trochę nie czuć tego upływu czasu, bo książki koncentrują się na wydarzeniach dziejących się w ciągu kilku-kilkunastu dni i rzadko kiedy wspominają o tym, co Harry porabia w międzyczasie. W tym tomie pojawia się retrospekcja opisująca pewien epizod z wojny pomiędzy Białą Radą a Czerwonym Dworem wampirów, ale jest to pierwszy tego typu zabieg w całym cyklu. Szkoda, ja chętnie poczytałabym trochę o codziennym życiu Harry'ego i jego zwykłych detektywistycznych zleceniach, podczas których nie musi ratować świata.

Biała noc to historia fabularnie prosta: ktoś zabija obdarzone mocą kobiety tak, żeby wyglądało to na samobójstwo, a Dresden z pomocą swojej pierwszej dziewczyny, która również została magiem-detektywem, oraz Karin Murphy musi złapać sprawcę. Sytuację komplikuje fakt, iż to on sam jest przez niektórych podejrzewany o te zbrodnie, a i jego brat zachowuje się dziwnie i ma jakieś sekrety... Całość kończy się bardzo widowiskowo wielką bitwą pomiędzy magami, wampirami z Białego Dworu, gangsterami i ghoulami. Ale to nie walka jest tu najważniejsza, lecz sam Harry i jego relacje z innymi bohaterami (zwłaszcza z bratem). Według mnie to najmocniejszy punkt cyklu, a w tym tomie dostałam szczególnie dużo takich wątków. Postać pierwszej dziewczyny Dresdena nie wzbudziła u mnie większych emocji, bo jej nie znam, a nie była tak mistrzowsko napisana, że zaczęłoby mi na niej zależeć po kilku stronach. Ot, taki miły dodatek przybliżający czytelnikowi młodość Harry'ego. Ale z całą resztą jestem już naprawdę dobrze zżyta i śledzenie ich losów sprawia mi dużą przyjemność.

W Białej nocy swój finał ma ciągnący się od kilku tomów wątek zmagań Harry;ego z siedzącym w jego głowie demonem. Nigdy nie wysuwał się on na pierwszy plan, ale był niezmiernie interesujący: gdyby demonowi udało się skusić Harry'ego do przyjęcia mrocznej mocy, jego przyjaciel Michael należący do chrześcijańskiej organizacji Rycerzy Miecza miałby obowiązek natychmiast go zabić. Trudna sytuacja, ale na szczęście autor wybrnął z niej całkiem zgrabnie: oddalił niebezpieczeństwo od naszego ulubionego maga, a jednocześnie pozostawił pewien smutek.

Ta część Akt Harry'ego Dresdena jest udana i nie ma większych wad. Oceniam ją na 4/5, bo choć to sympatyczna opowieść, to niestety nie ma tego czegoś, co wyniosłoby ją ponad dobre czytadło.

PS Oglądałam serial Akta Dresdena, nie za bardzo polecam, chyba że jako tło do prasowania, czy coś w tym stylu. 

wtorek, 8 sierpnia 2017

42/2017 Czarna kolonia, Arkady Saulski (Kroniki Czerwonej Kompanii tom I)


W niedalekiej przyszłości korporacje przejmują kontrolę nad podbojem kosmosu. Trwa terraformacja i kolonizacja Marsa, na planetę przybywają zespoły naukowców, osiedleńcy i... najemnicy, zbrojne ramię wielkich firm. Postęp technologii, nowe odkrycia, zmiana czerwonej marsjańskiej pustyni w urodzajne terytorium - to wszystko zdaje się spełnieniem marzeń ludzkości o nowym wspaniałym świecie, w którym każdy znajdzie swoje miejsce - tak przynajmniej wyglądają reklamy emitowane przez korporacje, które kontrolują planetę i procesy osiedleńcze. Co naprawdę dzieje się na Czerwonej Planecie? Ilu najemników i ile broni sprowadziły tam wielkie firmy? I najważniejsze - w jakim celu? Co takiego jest na Marsie, że najpotężniejsze korporacje chcą położyć na tym łapę? Wkrótce rozpęta się walka, bezpardonowa i krwawa, w której stawką jest przyszłość całej ludzkości.
Opis fabuły z okładki książki. 
Nudne to i głupie, 1/5. Dziękuję, dobranoc.

Nie no, napiszę coś jeszcze o książce, którą kupiłam za 5 zł i teraz szkoda mi tych wydanych pieniędzy. Już nie chodzi o to, że terraformacja Marsa w niej opisana poraża swoją skrajną głupotą (skąd się tam wzięły jakieś nowe pierwiastki i duże zwierzęta po zaledwie kilkudziesięciu latach działalności człowieka?). Nie chodzi nawet o kartonowe postaci zbudowane z samych stereotypów ani o pasjonujące inaczej opisy kul przeszywających ludzkie ciała. Ani o wielkie złe korporacje. To po prostu tak strasznie przeciętna książka, którą tak na dobrą sprawę mógłby napisać każdy z nas. Serio, wystarczyłoby tylko wybrać ulubiony gatunek i sklecić jakąś schematyczną fabułkę z elementami, na których dobrze się znamy (widać, że autor zna się na militariach), a później wysłać to do wydawnictwa i czekać na swoja książkę. Nie bronię nikomu wydawać swojej twórczości, ale amatorszczyzna nie jest tym, czego szukam w literaturze. Pragnę czytać książki prawdziwych pisarzy, którzy operują słowem o niebo lepiej ode mnie. 

Tak naprawdę w Czarnej kolonii podobał mi się jeden jedyny element: pewien żołnierz o ksywie Panda miał to sympatyczne biało-czarne stworzonko wymalowane na hełmie. To miła odmiana po tych wszystkich typowych czaszkach i drapieżnikach. Podobno druga część cyklu jest lepsza (obstawiam, że będą się w niej tłukli z kosmitami, skoro pod koniec książki udało się nawiązać z nimi kontakt przez wrota) i może kiedyś ją przeczytam. Może.