czwartek, 26 kwietnia 2018

11/2018 Nocarz, Magdalena Kozak (Wampiry w ABW tom I)


Praca w służbach specjalnych niektórych może pociągać, innych odstraszać. Wiadomo — stres, narażanie życia i jeszcze obowiązek, który każe trzymać język za zębami. Nie jest łatwo. Ale dla niektórych to sposób na życie. Dzięki ciągłej dawce adrenaliny we krwi czują, że istnieją. Taką drogę wybrał również bohater książki Magdaleny Kozak. Służbie dla Ojczyzny gotowy był poświęcić wszystko. Dostał nowe życie, nową tożsamość, nową misję. Trafił do tajnej jednostki ABW, która pod przykrywką standardowych działań zajmowała się walką z Renegatami — groźnym rodem wampirów. Stosując coraz nowsze i brutalniejsze metody, Renegaci pozyskiwali świeży, życiodajny pokarm i niebezpiecznie szybko powiększali swoje szeregi. Vesper stanął przed wyborem: ile można poświęcić dla obrony innych, ofiarować własne życie? A co będzie, jeśli wówczas sam zostanie wampirem?  
Książka Magdaleny Kozak przedstawia intrygującą wizję polskiej rzeczywistości, w której rozgrywają się rzeczy, o jakich zwykłym obywatelom nawet się nie śniło. Nic w tej książce nie jest jednoznaczne, nawet dobro. Żaden bohater nie jest jednowymiarowy. Ta historia na pewno cię zaskoczy. 
Opis fabuły: lubimyczytac.pl 
Pierwszy raz usłyszałam o tej książce kiedy ktoś z internetu spytał mnie, czy to właśnie z niej wzięłam swój sieciowy pseudonim. Szybko to sprawdziłam, bo twórczości Magdaleny Kozak nie znałam, a mój nick wymyśliłam sama w oparciu o łacińskie słowo vesperum oznaczające wieczór. Czytam więc o Nocarzu i co widzę? Że to historia o Vesperze, wampirze w służbach specjalnych. Obraziłam się na tę książkę, bo kiedyś sama wymyśliłam opowiadanie z podobnym motywem: była tam wampirzyca Vespera - modelka i wampir Jan - agent, którzy razem walczą ze Złą Ruską Mafią. Zaczęłam nawet je kiedyś pisać i zamieszczać na innym blogu, ale w końcu porzuciłam ten pomysł, bo zaczął wydawać mi się beznadziejny. Postaci jednak zostały i jeszcze czasem lubię sobie wymyślać historyjki z nimi w rolach głównych.

Miałam więc głupi uraz do Nocarza i jakoś nie mogłam się za niego zabrać, chociaż uwielbiam wampiry i wiedziałam, że w końcu się z nim zapoznam. Książka czekała więc na swoją kolej, ale teraz postanowiłam po nią sięgnąć. I jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak dobrze autorce udało się wykreować swoje wampiry (chociaż wiadomo, że nie są tak dobre jak moje ☺). Widzę tu mnóstwo zapożyczeń z Wywiadu z wampirem, ale to dobrze, bo jak coś kopiować, to tylko od najlepszych. Wampiry z Nocarza są wrażliwe na światło słoneczne, mają pewne moce parapsychiczne, odczuwają głód krwi (chociaż ci dobrzy nauczyli się go zaspakajać syntetycznym odpowiednikiem). Robią też odpowiednie wrażenie na ludziach: są szybsze, silniejsze, przerażające. Zwykły śmiertelnik nie ma z nimi szans. Z drugiej strony są jednak wrażliwe i uczuciowe. W oddziale specjalnym głównego bohatera istnieje prawdziwa wspólnota, braterstwo. Jest chemia pomiędzy Vesperem a jego bezpośrednim przełożonym, tak silna, że niektórzy mogą dopatrzeć się tam wątku gejowskiego - dla mnie to raczej relacja mistrz-uczeń. Wszyscy nocarze (te dobre wampiry) uwielbiają swojego stwórcę Lorda Ultora, i to do tego stopnia, że daliby się za niego pokroić, a gdyby kazał skakać, to spytaliby tylko jak wysoko. Rozumiem oddanie i wierność przywódcy rodu, ale tutaj jest to podkręcone do maksimum i nocarze zachowują się niemalże jak psychofani. Dziwne to trochę, ale pasuje do konwencji książki.

Jedyne, do czego mogę się przyczepić u tych wampirów, to ich organizacja w klany oraz wpływ prawdziwej krwi. Autorka dzieli wąpierze na kilka rodów, ale są one tak strasznie schematyczne i pobieżnie opisane, że tak naprawdę niewiele wnoszą - przynajmniej na tym etapie opowieści. Druga sprawa to ta nieszczęsna krew. Prawdziwa, ludzka działa na wampiry jak narkotyk, a to za sprawą znajdujących się w niej hormonów. Najlepiej więc, jeśli ofiara przed ugryzieniem będzie przestraszona albo podniecona, wtedy odjazd będzie większy. Zwykła krew uzależnia, więc konflikt pomiędzy wampirami chcącymi pić syntetyk a renegatami nadal polującymi na ludzi rozegrany jest na zasadzie normalni vs. nie chcący porzucić swojego nałogu ćpuni. Myślę, że bez szkody dla fabuły można byłoby wykreślić te uzależniające właściwości krwi, wtedy wampirzy konflikt mógłby nabrać więcej głębi: postępowcy chcący żyć w zgodzie z ludźmi kontra tradycjonaliści zabijający śmiertelników bo chcą i mogą to robić.

Główny bohater jest takim całkiem zwyczajnym facetem, który startuje do ABW, bo ma dość nudnego życia przedstawiciela farmaceutycznego. Już samo dostanie się do tej agencji byłoby dla niego dużym wydarzeniem, a tu doszła do tego jeszcze przemiana w wampira i zupełnie nowy, dotąd ukryty świat. Vesper, już jako wampir, ochoczo rzuca się w wir nowych obowiązków i radośnie wykonuje rozkazy. Jednak przy jego szkoleniu popełniono błąd i teraz przez niektórych postrzegany jest tako ten niepewny i skłonny do zdrady - jakiś konflikt być musi. Postać Vespera nie jest może najlepszym i najbardziej skomplikowanym bohaterem literackim, ale czyta się o nim całkiem dobrze. Podobnie jest z fabułą powieści, która opiera się na schemacie: informacja o zagrożeniu - plan akcji - akcja właściwa - usuwanie niepożądanych skutków akcji. Na pierwszy rzut oka bohater i fabuła Nocarza wyglądają sztampowo i przeciętnie - ot, zwykła, prosta rozrywka jakich wiele, tylko ten wampiryzm jako tako się wyróżnia. Ale są takie dwa punkty, które sprawiają, że to dobra rozrywka: humor i świetne rozeznanie autorki w opisywanych tematach.

Pod względem humoru Nocarz nie jest typowy. W niczym nie przypomina chociażby twórczości Andrzeja Sapkowskiego - w Wiedźminie czy w Trylogii husyckiej są takie miejsca, w których zawsze, ale to absolutnie zawsze wybucham śmiechem, niezależnie od tego, który raz już czytam te książki. Nie ma też postaci typowego śmieszka, któremu ciągle coś się przytrafia, a jego pojawienie rozładowuje sytuację. Tutaj od pierwszych stron miałam wrażenie, iż ta książka nie jest na serio, nie stara się być poważną opowieścią o mrocznych wampirach, ale gra ze mną jako czytelnikiem. Nie da się czytać tych scen, w których bohater (jeszcze jako człowiek), jest przekonany, że koledzy z nowej pracy tylko go wkręcają z tymi wampirami, i musi to jakoś przetrzymać, bo pewnie każdemu nowemu wkręcają podobne kity, bez uśmiechu na ustach. Albo tych wszystkich docinków słownych, którymi obrzucają się członkowie oddziału nocarzy. Czy też wzajemnych animozji i zazdrości pomiędzy różnymi ludzkimi i wampirzymi formacjami. A już w ogóle najlepsze są już wcześniej przeze mnie wspomniane relacje pomiędzy Lordem Ultronem i jego dziećmi, wpatrzonymi w niego jak w obrazek.

Drugim mocnym plusem tej książki są świetnie oddane realia. Poczytałam sobie trochę o autorce i okazało się, że hobby Magdaleny Kozak są militaria, a ona sama ma przeszkolenie wojskowe i brała udział w zagranicznych misjach. I uwierzcie mi, to widać. Wszelkie opisy ekwipunku, planowania akcji, czy nawet głupiego strzelania z karabinu są tak profesjonalne, że od razu widać, że autorka zna się na rzeczy, a nie tylko wyobraża sobie, że tak to wygląda. Stąd też ten branżowy wojskowy humor, który tak bardzo mi się podobał. Nie wymagam od pisarzy, żeby pisali jedynie o tym, na czym dobrze się znają i zajmują się na co dzień, bo w końcu są to twórcy, nie tylko odtwórcy, ale dobry reaserch i konsultacje ze specjalistami zawsze są mile widziane.

Nocarz nie jest idealny. Są sceny, które całkowicie bym wyrzuciła, kilka wątków trochę zmieniła, ale i tak świetnie się przy nim bawiłam i pochłonęłam go w kilka godzin. Myślałam nad tym, by przeczytać kolejne tomy od razu, ale postanowiłam dać sobie czas, porozmyślać trochę nad tym uniwersum. Nie było to łatwe, bo Nocarz kończy się spektakularnym (aczkolwiek przewidywalnym) cliffhangerem, po którym czuje się niemalże przymus sięgnięcia po kontynuację. Ale ja jestem twarda, kilka tygodni odczekam, a moja ocena Nocarza to 4/5.

niedziela, 22 kwietnia 2018

10/2018 Zakon Krańca Świata, Maja Lidia Kossakowska (tom II)

Kiedy życie Larsa Bergensona, bezwzględnego Grabieżcy, zamienia się w dymiące zgliszcza nie pozostaje mu nic innego, jak ruszyć na północ. Droga wiedzie go do Wyroczni i Drzewa, które w tajemny sposób, nieustępliwe go przyzywa i nieustannie wpływa na jego życie. Za sobą Berg Końska Czaszka pozostawia wielu potężnych wrogów, którzy gotowi są na wiele, byle tylko mu zaszkodzić.  
Wszystkie istoty, które spotka po drodze, potwory, z którymi będzie musiał się zmierzyć, wystawią na próbę jego siłę i wiarę w samego siebie.
Opis fabuły: lubimyczytac.pl 
Szkoda mi tej książki. Mogła to być fajna opowieść  rozgrywająca się w ciekawym świecie, a tymczasem wyszło coś sporo poniżej przeciętnej. Miałam już wiele zastrzeżeń do pierwszego tomu (recenzja tutaj), ale miał on swoje mocne strony, chociażby głównego bohatera Larsa wykonującego zawód Grabieżcy. Ale w drugiej części te pozytywy gdzieś się rozpłynęły. 

Lars Bergenson stał się jakiś taki wyprany z charakteru i zupełnie nieciekawy. Miriam nie występuje. Jest kilka nowych postaci, ale żadna z nich nie zrobiła na mnie wrażenia, stereotypowa ruda czarodziejka i duch byłego mistrza to za mało. Fabuła jest tak liniowa jak w najprostszej grze komputerowej - główna misja, po drodze kilka przeszkód, trochę misji pobocznych. Lars idzie sobie na północ, coś mu przeszkadza, coś chce go zabić, kogoś poznaje, coś tam robi - i tyle. Żeby jeszcze chociaż finał tej wyprawy okazał się szałowy... Ale nie, są tylko jakieś psychodeliczne wizje, wizualizacje własnych lęków i takie tam. Nawet Drzewo, główny cel podróży Larsa, okazuje się być mało istotne. Książka sprawia wrażenie niedokończonej. Główny bohater zyskuje pełnię mocy, ale nijak jej nie używa. Nie mam pojęcia czy autorka planuje jakiś ciąg dalszy, ale własnie tak to wygląda, jak wstęp do dłuższej historii. 

Moim zdaniem przeniesienie akcji z miasta do północnych lasów zaszkodziło książce. W pierwszym tomie przyjemnie czytało mi się o miejskich układach i układzikach, ogólnie o całym społeczeństwie, które jakoś sobie radzi po końcu świata. A tu mamy tylko lasy, dziwne plemiona i magiczne moce. To już nie jest nauka przyszłości, tylko po prostu czysta magia, dlatego też dodałam do postu etykietę fantasy. Pani Kossakowska próbuje to jakoś tłumaczyć, ale te tłumaczenia są tak mętne, że nie wiem jakie są możliwości i ograniczenia tej magii, a to świadczy o słabej konstrukcji świata przedstawionego.

Mogłabym jeszcze powyliczać przez kilka akapitów wszystkie rzeczy, które mi w Zakonie Krańca Świata przeszkadzały, ale nawet nie chce mi się tego robić. Moja ocena to 2/5 i raczej nie wrócę do tej serii jeśli autorka kiedyś napisze kontynuację.

środa, 18 kwietnia 2018

9/2018 Cisza przed burzą; Niebezpieczna ścieżka, Erin Hunter (Wojownicy tom IV i V)


Zdrajca Klanu Pioruna został wygnany. Jednak Ogniste Serce nie może pozbyć się wrażenia, że Tygrysi Pazur czai się w mrokach lasu i szykuje się do zemsty. Nowy zastępca ma na głowie niemałe kłopoty – niezwykle gorące lato, ucznia skrywającego szokującą tajemnicę i przywódczynię, która stanowi cień samej siebie. A z każdym kolejnym upalnym dniem widmo nadciągającej burzy jest coraz bardziej realne... 
Opis z okładki: Cisza przed burzą
Klan Cienia wybrał nowego przywódcę. Ogniste Serce przeczuwa jednak, że stary wróg wciąż pragnie zemsty na swoim poprzednim klanie. Tymczasem w lesie pojawiło się nowe zagrożenie, które czyha na życie każdego kota.
Klan Pioruna może ulec zagładzie - jego przywódczyni odwróciła się od swoich przodków. Głowę Ognistego Serca zaprząta jedna myśl - może Błękitna Gwiazda ma rację? Może Klan Gwiazdy opuścił ich na zawsze? 
Opis z okładki: Niebezpieczna ścieżka
No i czytam kolejne tomy tej historii o wojowniczych kotach... Może i są to książki dla dzieci, ale wciągnęły mnie całkiem mocno i chcę przeczytać wszystkie. 

W czwartej i piątej części Wojowników nie znalazłam już żadnych nowych (bo stare się czasem powtarzały) irytujących i szkodliwych bzdur o kotach. Dla odmiany autorki tym razem wrzuciły w fabułę jeden ciekawy fakt: białe koty rzeczywiście często są głuche, całkowicie lub na jedno ucho, a jeśli mają do tego jeszcze niebieskie oczy, ryzyko wzrasta jeszcze bardziej. Szkoda mi tylko niewykorzystanego potencjału tej całej sytuacji. Głuchy kociak szybko zniknął ze sceny, a temat jego niepełnosprawności aż się prosił o rozwinięcie.

Szkoda też, że zagrożenia, z którymi koty będą musiały się zmierzyć w finale każdej książki, są dla mnie tak bardzo oczywiste. Gdybym była jakieś dwadzieścia lat młodsza, to zapewne czytałabym z zapartym tchem. Chociaż zastanawiam się, czy to na pewno jest cykl dal dzieci, bo w każdym tomie brutalnie ginie kilka kotów. To okrutne, ale jednocześnie realistyczne, bo wolno żyjące koty żyją średnio połowę krócej niż te niewychodzące.

W Ciszy przed burzą oraz Niebezpiecznej ścieżce najlepszym wątkiem był ten dotyczący religii. Koty wierzą, że po śmierci dołączają do Klanu Gwiazdy, patrzą z góry na swoich żyjących pobratymców i zsyłają im rady i ostrzeżenia. Ta religia ma więcej sensu niż wszystkie nasze ludzkie wiary, bo jest prawdziwa. Przywódcy klanów rzeczywiście dostają od Klanu Gwiazdy 9 żyć, medycy również dostają specjalne umiejętności, zdarzają się też wizje i prorocze sny. Przeważnie koty traktują swoją religię jako coś oczywistego i starają się przestrzegać Kodeksu Wojownika otrzymanego od Klanu Gwiazdy, jednak w książkach można zauważyć też inne postawy. Błękitna Gwiazda, przywódczyni Klanu Pioruna, obraża się na swoich przodków, wręcz wypowiada im wojnę, gdyż sądzi, że to oni zesłali na jej klan wszystkie nieszczęścia. Momenty, w których kotka miota się w bezsilnej złości, popada w apatię albo złorzeczy Klanowi Gwiazdy są smutne, ale bardzo dobrze napisane. Inaczej do tej sprawy podchodzi Obłoczna Łapa, siostrzeniec głównego bohatera. Dla niego wszystkie te opowieści to tylko bajki dla małych kociąt i absolutnie w nie nie wierzy. Nie dziwię mu się, bo nie był jeszcze świadkiem nadprzyrodzonego działania Klanu Gwiazd. Przeczuwam, że ten temat zostanie poruszony w ostatnim tomie serii i Obłoczna Łapa (a właściwie Obłoczny Ogon, gdyż kot ten został już wojownikiem i dostał nowe imię) jeszcze bardzo się zdziwi.

Zaczynam darzyć tę serię sympatią, jednak wciąż widzę wszystkie jej mankamenty, więc moja ocena to nadal 3/5. Sprawdzałam własnie kolejne tomy w necie i okazało się, że jest tego cała masa! W tłumaczeniu na polski ukazał się jak dotąd cykl Wojownicy, który niedługo kończę, drugi cykl Wojownicy. Nowa przepowiednia - jak dotąd jeden tom - oraz manga Bicz. Początek legendy, która ma mieć wkrótce premierę. A reszta? Cóż, będę musiała czekać albo czytać po angielsku...

Recenzja pierwszego tomu Ucieczka w dzicz
Recenzja tomów II i III Ogień i lód, Las tajemnic

piątek, 6 kwietnia 2018

8/2018 Rącze konie, Cormac McCarthy (Trylogia Pogranicza tom I)


Szesnastoletni John Grady Cole wyprowadza się z domu po śmierci dziadka i z dwoma kompanami wyrusza z rodzinnego Teksasu w stronę Meksyku. Co czeka młodych kowbojów na drugim brzegu Rio Grande, w tej dzikiej, bezkresnej i romantycznej krainie, w której za marzenia trzeba płacić krwią?... 
Rącze konie to hipnotyzująca opowieść o miłości, dojrzewaniu, utraconej niewinności, pierwszych męskich decyzjach i przyjaźni, z której trzeba zdać egzamin.
Opis z okładki książki. 
Sięgnęłam po tę powieść siłą rozpędu po bardzo dobrym Na południe od Brazos. Jeden western był świetny, to i może kolejny okaże się warty uwagi? Autora już znałam, tytuł też obił mi się o uszy, więc nie było to jakieś wielkie ryzyko. Rącze konie okazały się być tak świetne, że były pierwszą książką od bardzo dawna, przy której zasiedziałam się do późnej nocy. Podobały mi się nawet bardziej niż Na południe od Brazos, które przez wielu jest uważane za najlepszy western jaki kiedykolwiek powstał.

Pierwsza połowa książki ma dość spokojne tempo. Dwaj nastolatkowie uciekają z domu i kierują się w stronę Meksyku. Po drodze dołącza do nich trzeci chłopiec, który od razu wydaje się im  nieco podejrzany, ale postanawiają mu pomóc i przez jakiś czas podróżują razem. Jednak po meksykańskiej stronie granicy ich nowy znajomy pakuje się w kłopoty i ich drogi rozchodzą się. Dwaj przyjaciele jadą dalej, znajdują pracę na wielkim ranczu, zajmują się bydłem, ujeżdżają dzikie mustangi, po prostu żyją nieskomplikowanym życiem kowbojów. Główny bohater John zyskuje uznanie w oczach właściciela rancza, gdyż radzi sobie z końmi jak nikt, dodatkowo jeszcze zna się na ich hodowli. Chłopak ma widoki na dobrą karierę, zakochuje się w nim piękna córka szefa, a i jego przyjaciel jest zadowolony z życia w Meksyku. Jednak to byłoby zbyt piękne, więc w pewnym momencie wszystko się wali, kłopoty spowodowane przez ich dawnego towarzysza wracają do chłopaków ze zdwojoną siłą. I od tego miejsca nie było już dla mnie ratunku, musiałam dokończyć tę książkę, musiałam wiedzieć co będzie dalej.

Początkowy sielski i spokojny klimat książki zmienia się diametralnie. Robi się niebezpiecznie, mrocznie i dynamicznie. Autor oddał znakomicie dwa oblicza Meksyku: to przyjazne, gdzie przypadkowo spotkani ludzie dadzą ci kolację i uprzejmie wskażą dalszą drogę; oraz to brutalne, gdzie rządzi przemoc i zemsta, i lepiej nikomu nie podpaść i nie znajdować się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.


Dialogi w książce wyglądają jak poezja, ale w niczym to nie przeszkadza.

Językowo Rącze konie to najwyższa półka. Wyrazy uznania należą się również tłumaczowi, bo przekład jest piękny i całość czyta się bardzo płynnie. Na początku zdziwiła mnie forma zapisu dialogów stosowana przez McCarthy'ego, bo nigdzie dotąd się z nią nie spotkałam, ale przyzwyczaiłam się bardzo szybko i sądzę, że sprawdzają się w tej książce świetnie. Są zwięzłe i konkretne, zupełnie jak główny bohater, który jest bardzo dojrzały jak na swój wiek i nie lubi gadać bez potrzeby.


Przypisy z tłumaczeniami hiszpańskich zwrotów są spoko, ale dlaczego czasami odsyłały mnie prawie na początek książki? Przetłumaczenie tego samego słowa dwa razy sprawdziłoby się tu lepiej.

Nie jest to typowy western, akcja książki dzieje się w 1949 roku, czyli bardzo późno jak na ten gatunek literacki. Nie ma tu Indian ani napadów na bank, to prosta historia o chłopaku, który kocha konie i marzy o pracy na ranczu, ale jest za młody by przejąć rodzinne gospodarstwo, którego nie chcą prowadzić jego rodzice. John bierze więc konia i najlepszego przyjaciela i wyjeżdża zrealizować swoje marzenia. Niby tylko tyle, ale jaka to jest piękna historia...

Mogę polecić Rącze konie absolutnie każdemu. Książka nie jest za długa, za trudna ani nudna. To pierwszy tom trylogii, ale jest na tyle zamkniętą całością, że można ją czytać samodzielnie. Jeśli nie wiesz po jaką książkę sięgnąć, to śmiało możesz spróbować z tym wspaniałym westernem. Oceniam oczywiście na 5/5, i jest to najlepsza książka, jaką przeczytałam od początku roku. 


Po takiej książce aż chciałoby się mieć konia, tak te zwierzęta są pięknie opisane, a główny bohater nie wyobraża sobie bez nich życia. Ja mam tylko koty, ale staram się, żeby były bardziej pożyteczne, więc Anakin od teraz pracuje jako podpórka na książkę.

niedziela, 1 kwietnia 2018

7/2018 Zakon Krańca Świata, Maja Lidia Kossakowska (tom I)


Nadszedł Koniec Świata.
 
A właściwie dwanaście Końców - każdemu wierzącemu według potrzeb. Były katastrofy ekologiczne i naturalne, wojna atomowa, atak kosmitów, zstąpienie Jeźdźców i wiele innych wersji Apokalipsy. Nieliczni sprawiedliwi szczęśliwcy trafili do swoich Rajów. Reszta ludzkości zdana jest sama na siebie i walczy o przetrwanie w świecie przepełnionym chaosem. 
Lars Bergerson jest jednym z tych, którzy radzą sobie świetnie.
Jest Grabieżcą - człowiekiem, który potrafi podróżować pomiędzy wymiarami, wchodzić do Rajów i wynosić z nich wyjątkowo cenne przedmioty, zwane pryzami. Jest silny, niezależny i samowystarczalny. Nikogo nie potrzebuje, za nikogo nie jest odpowiedzialny. Do czasu, gdy na jego drodze staje Miriam- wychowana w sekcie, bezbrzeżnie naiwna, uroczo bezradna. W kłopotach, jakie ściągnie na głowę Larsa nie ma jednak nic uroczego.
Opis fabuły: lubimyczytac.pl
Zawiodłam się. Początek książki był bardzo obiecujący, ale im bliżej końca, tym więcej widziałam dziwnych rzeczy, które - według mnie - nie powinny były się w niej znaleźć.

Świat przedstawiony w powieści mi się podobał, to takie klimatyczne postapo, gdzie obecne zabawki i przedmioty codziennego użytku zyskały rangę artefaktów i magicznych amuletów, większość dorobku cywilizacyjnego popadła w zapomnienie i jedynie nieliczni korzystają z nowoczesnych technologii. I nie są to byle jakie technologie, bo przed upadkiem ludzkość nieźle poszła naprzód i rozwinęła naukę opartą o parapsychologię i uśpione dotąd możliwości umysłu. Szkoda, że występujące w książce urządzenia są opisane jedynie na zasadzie: nazywa się tak, robi to. Podstawą wszystkich technologii występujących  zwykle w science fiction jest aktualny stan wiedzy, a wynalazki przyszłości powinny być wynikiem rozwinięcia najnowszych teorii lub hipotez naukowych. To robi znakomicie Peter Watts w Ślepowidzeniu, a Maja Lidia Kossakowska nie umie się za to zabrać, więc jej nauka przyszłości wygląda raczej jak magia działająca na zasadzie bo tak.

Niby motorem całego postępu jest jakaś parapsychologia, ale zastała ona polana gęstym sosem religijnego symbolizmu. Mamy więc dwunastu (liczba oczywiście nieprzypadkowa) uczonych - Mistrzów Blasku -, którzy odkrywają u siebie tak wielkie umiejętności, że są w stanie stworzyć własne wymiary (raje) podporządkowane ich władzy i przenieść się do nich wraz ze swoimi zwolennikami (wyznawcami). Mistrzowie nie mogli odejść z Ziemi spokojnie, lecz zsyłają na świat apokalipsę - i to nie jedną, lecz całe dwanaście, bo tak się akurat przypadkowo złożyło, że każdy z nich był innego wyznania i budował wokół siebie swoją wspólnotę religijną. Ludzkość zostaje więc zdziesiątkowana, a Mistrzowie Blasku zabierają swoje zabawki i najwierniejszych ludzi idą bawić się do swoich światów. W których, nawiasem mówiąc, zwykłym ludziom żyje się jak w ZSRR albo w Korei Północnej, taki tam rygor.

Najchętniej wywaliłabym tą całą mistyczno - religijną otoczkę (poza głównym wątkiem, bo on ma sens, ale o tym później) i zostawiła sam rdzeń tej opowieści: grupa naukowców odkrywa sposób na uzyskanie wielkiej potęgi, władza uderzyła im do głowy i postanowili zrealizować swoje chore ambicje. Podczas otwierania wrót do innych rzeczywistości coś idzie bardzo nie tak, robi się wielkie bum, które prawie unicestwia pozostałych na Ziemi ludzi. Myślę, że takie poprowadzenie tego wątku byłoby o wiele lepsze. Swoją drogą Maja Lidia Kossakowska mocno zainspirowała się pomysłem Jarosława Grzędowicza (który prywatnie jest jej mężem) z Pana Lodowego Ogrodu - tam też grupa naukowców zyskuje nadludzką moc i wykorzystuje ją do stworzenia swoich mrocznych utopii. Przypadek? Nie sądzę :)

Ale to wszystko na co narzekam od samego początku to tylko tło, drugi plan, na który inny czytelnik mógłby nawet nie zwrócić uwagi albo nie przejąć się tak bardzo jak ja. Bo główny wątek książki rozgrywa się na oko jakieś co najmniej sto lat po apokalipsie. Główny bohater Lars jest Grabieżcą, czyli zajmuje się włamaniami do światów Mistrzów Blasku i wykradaniem z nich cennych przedmiotów. Robi to za pomocą połączenia technologii i wędrówek astralnych - ciężko stwierdzić konkretnie jak, bo autorka nic dokładnie nie wyjaśnia. Jest to całkiem ciekawa postać: niby stara się być cynikiem i nie okazywać uczuć, ale tak naprawdę to wrażliwy i moralny człowiek, który ciągle tęskni za swoją zaginioną żoną. Ta dobroć w końcu ściąga na niego kłopoty. Postanawia pomóc znajdującej się w niebezpieczeństwie dziewczynie, co w końcu prowadzi do wielu niebezpiecznych wydarzeń. Dziewczyna ma na imię Miriam, wychowała się w sekcie i liczy sobie ponad siedemnaście lat (może 18 a może 20, książka tego nie wyjaśnia). I przede wszystkim jest tak utalentowana, że może sama, bez technologicznego wsparcia, przenosić się w krainy Mistrzów Blasku. Jednak jej talent jest dziki i niebezpieczny, bo nie potrafi go kontrolować. Lars na początku nie chce mieć z nią nic wspólnego, ale w końcu (oczywiście) ich drogi się krzyżują. O ile polubiłam Larsa, to Miriam jest niezwykle irytująca. Rozumiem, że wychowała się w izolacji nie potrafi funkcjonować w świecie poza sektą, ale, do cholery, dlaczego nie słucha bardziej doświadczonych? Niczego się nie uczy i jej upór raz po raz kończy się źle. Miałoby to sens, gdyby autorka odjęła jej parę lat, bo nastolatki często bywają wkurzające i wydaje im się, że wszystko wiedzą lepiej. Przykładami takich bohaterek są chociażby Ciri z Wiedźmina i Daenerys z Gry o tron, irytujące, ale bardzo dobrze i wiarygodnie napisane.

Gdyby tak nieco przepisać Miriam, to ta książka byłaby naprawdę dobra. Grabieżcze wyprawy głównego bohatera i jego dziwna relacja z Miriam zainteresowały mnie i dobrze mi się o tym czytało. Pomysł z tajemniczym, bardzo bogatym zleceniodawcą był spoko, podobnie jak pomysł z misją dotarcia do Drzewa Świata, którą Lars dostaje w trakcie psychodelicznych wizji. Drzewo to jawne nawiązanie do nordyckiego Yggdrasil, drzewa Odyna, które w sumie pasuje do tej historii, bo w oryginalnej wersji łączy ze sobą wiele światów. Mam wrażenie, że będzie to główny wątek drugiego tomu. Z chęcią o tym przeczytam i będę kibicować głównemu bohaterowi.

Na sam koniec mam jeszcze małe zastrzeżenie: gdybym miała oceniać autorkę tylko na podstawie tej książki, to wyszłoby mi, że to jedna z tych pań, które uważają inne kobiety za niewarte uwagi, bo one od dziecka bawiły się z chłopcami, ogólnie lepiej dogadują się z mężczyznami i zupełnie nie chciałyby pracować w żeńskim zespole albo pod kierowniczką - kobietą. Gdyż w Zakonie Krańca Świata nie ma ani jednej dobrze napisanej i ważnej postaci kobiecej. Miriam jest skopana, poza nią pojawia się jeszcze wyidealizowane wspomnienie żony Larsa, jego dawna znajoma dziwka oraz żona jego kolegi mechanika. Jeszcze epizodycznie mamy jedną z Grabieżców, której nikt nie lubi. Wszyscy wpływowi mieszkańcy postapokaliptycznej Ziemi to mężczyźni, tak samo jak dwunastu samozwańczych bogów, Mistrzów Blasku. W całej powieści nie ma żadnej wzmianki o dyskryminacji kobiet, więc nie było żadnych przeszkód, by umieścić w niej kilka fajnych babek. Odkąd zaczęłam zwracać uwagę na takie dysproporcje, to potrafię sobie popsuć przez to przyjemność z czytania. Tak było też przy Mroczniejszym odcieniu magii.

Sporo tych zastrzeżeń się uzbierało, ale koniec końców Zakon Krańca Świata nie jest taki zły. Przedstawia ciekawą wizję postapokaliptycznego świata i ma całkiem sensownego głównego bohatera. Książkę oceniam na 3/5, po drugi tom sięgnę na pewno.