niedziela, 1 kwietnia 2018

7/2018 Zakon Krańca Świata, Maja Lidia Kossakowska (tom I)


Nadszedł Koniec Świata.
 
A właściwie dwanaście Końców - każdemu wierzącemu według potrzeb. Były katastrofy ekologiczne i naturalne, wojna atomowa, atak kosmitów, zstąpienie Jeźdźców i wiele innych wersji Apokalipsy. Nieliczni sprawiedliwi szczęśliwcy trafili do swoich Rajów. Reszta ludzkości zdana jest sama na siebie i walczy o przetrwanie w świecie przepełnionym chaosem. 
Lars Bergerson jest jednym z tych, którzy radzą sobie świetnie.
Jest Grabieżcą - człowiekiem, który potrafi podróżować pomiędzy wymiarami, wchodzić do Rajów i wynosić z nich wyjątkowo cenne przedmioty, zwane pryzami. Jest silny, niezależny i samowystarczalny. Nikogo nie potrzebuje, za nikogo nie jest odpowiedzialny. Do czasu, gdy na jego drodze staje Miriam- wychowana w sekcie, bezbrzeżnie naiwna, uroczo bezradna. W kłopotach, jakie ściągnie na głowę Larsa nie ma jednak nic uroczego.
Opis fabuły: lubimyczytac.pl
Zawiodłam się. Początek książki był bardzo obiecujący, ale im bliżej końca, tym więcej widziałam dziwnych rzeczy, które - według mnie - nie powinny były się w niej znaleźć.

Świat przedstawiony w powieści mi się podobał, to takie klimatyczne postapo, gdzie obecne zabawki i przedmioty codziennego użytku zyskały rangę artefaktów i magicznych amuletów, większość dorobku cywilizacyjnego popadła w zapomnienie i jedynie nieliczni korzystają z nowoczesnych technologii. I nie są to byle jakie technologie, bo przed upadkiem ludzkość nieźle poszła naprzód i rozwinęła naukę opartą o parapsychologię i uśpione dotąd możliwości umysłu. Szkoda, że występujące w książce urządzenia są opisane jedynie na zasadzie: nazywa się tak, robi to. Podstawą wszystkich technologii występujących  zwykle w science fiction jest aktualny stan wiedzy, a wynalazki przyszłości powinny być wynikiem rozwinięcia najnowszych teorii lub hipotez naukowych. To robi znakomicie Peter Watts w Ślepowidzeniu, a Maja Lidia Kossakowska nie umie się za to zabrać, więc jej nauka przyszłości wygląda raczej jak magia działająca na zasadzie bo tak.

Niby motorem całego postępu jest jakaś parapsychologia, ale zastała ona polana gęstym sosem religijnego symbolizmu. Mamy więc dwunastu (liczba oczywiście nieprzypadkowa) uczonych - Mistrzów Blasku -, którzy odkrywają u siebie tak wielkie umiejętności, że są w stanie stworzyć własne wymiary (raje) podporządkowane ich władzy i przenieść się do nich wraz ze swoimi zwolennikami (wyznawcami). Mistrzowie nie mogli odejść z Ziemi spokojnie, lecz zsyłają na świat apokalipsę - i to nie jedną, lecz całe dwanaście, bo tak się akurat przypadkowo złożyło, że każdy z nich był innego wyznania i budował wokół siebie swoją wspólnotę religijną. Ludzkość zostaje więc zdziesiątkowana, a Mistrzowie Blasku zabierają swoje zabawki i najwierniejszych ludzi idą bawić się do swoich światów. W których, nawiasem mówiąc, zwykłym ludziom żyje się jak w ZSRR albo w Korei Północnej, taki tam rygor.

Najchętniej wywaliłabym tą całą mistyczno - religijną otoczkę (poza głównym wątkiem, bo on ma sens, ale o tym później) i zostawiła sam rdzeń tej opowieści: grupa naukowców odkrywa sposób na uzyskanie wielkiej potęgi, władza uderzyła im do głowy i postanowili zrealizować swoje chore ambicje. Podczas otwierania wrót do innych rzeczywistości coś idzie bardzo nie tak, robi się wielkie bum, które prawie unicestwia pozostałych na Ziemi ludzi. Myślę, że takie poprowadzenie tego wątku byłoby o wiele lepsze. Swoją drogą Maja Lidia Kossakowska mocno zainspirowała się pomysłem Jarosława Grzędowicza (który prywatnie jest jej mężem) z Pana Lodowego Ogrodu - tam też grupa naukowców zyskuje nadludzką moc i wykorzystuje ją do stworzenia swoich mrocznych utopii. Przypadek? Nie sądzę :)

Ale to wszystko na co narzekam od samego początku to tylko tło, drugi plan, na który inny czytelnik mógłby nawet nie zwrócić uwagi albo nie przejąć się tak bardzo jak ja. Bo główny wątek książki rozgrywa się na oko jakieś co najmniej sto lat po apokalipsie. Główny bohater Lars jest Grabieżcą, czyli zajmuje się włamaniami do światów Mistrzów Blasku i wykradaniem z nich cennych przedmiotów. Robi to za pomocą połączenia technologii i wędrówek astralnych - ciężko stwierdzić konkretnie jak, bo autorka nic dokładnie nie wyjaśnia. Jest to całkiem ciekawa postać: niby stara się być cynikiem i nie okazywać uczuć, ale tak naprawdę to wrażliwy i moralny człowiek, który ciągle tęskni za swoją zaginioną żoną. Ta dobroć w końcu ściąga na niego kłopoty. Postanawia pomóc znajdującej się w niebezpieczeństwie dziewczynie, co w końcu prowadzi do wielu niebezpiecznych wydarzeń. Dziewczyna ma na imię Miriam, wychowała się w sekcie i liczy sobie ponad siedemnaście lat (może 18 a może 20, książka tego nie wyjaśnia). I przede wszystkim jest tak utalentowana, że może sama, bez technologicznego wsparcia, przenosić się w krainy Mistrzów Blasku. Jednak jej talent jest dziki i niebezpieczny, bo nie potrafi go kontrolować. Lars na początku nie chce mieć z nią nic wspólnego, ale w końcu (oczywiście) ich drogi się krzyżują. O ile polubiłam Larsa, to Miriam jest niezwykle irytująca. Rozumiem, że wychowała się w izolacji nie potrafi funkcjonować w świecie poza sektą, ale, do cholery, dlaczego nie słucha bardziej doświadczonych? Niczego się nie uczy i jej upór raz po raz kończy się źle. Miałoby to sens, gdyby autorka odjęła jej parę lat, bo nastolatki często bywają wkurzające i wydaje im się, że wszystko wiedzą lepiej. Przykładami takich bohaterek są chociażby Ciri z Wiedźmina i Daenerys z Gry o tron, irytujące, ale bardzo dobrze i wiarygodnie napisane.

Gdyby tak nieco przepisać Miriam, to ta książka byłaby naprawdę dobra. Grabieżcze wyprawy głównego bohatera i jego dziwna relacja z Miriam zainteresowały mnie i dobrze mi się o tym czytało. Pomysł z tajemniczym, bardzo bogatym zleceniodawcą był spoko, podobnie jak pomysł z misją dotarcia do Drzewa Świata, którą Lars dostaje w trakcie psychodelicznych wizji. Drzewo to jawne nawiązanie do nordyckiego Yggdrasil, drzewa Odyna, które w sumie pasuje do tej historii, bo w oryginalnej wersji łączy ze sobą wiele światów. Mam wrażenie, że będzie to główny wątek drugiego tomu. Z chęcią o tym przeczytam i będę kibicować głównemu bohaterowi.

Na sam koniec mam jeszcze małe zastrzeżenie: gdybym miała oceniać autorkę tylko na podstawie tej książki, to wyszłoby mi, że to jedna z tych pań, które uważają inne kobiety za niewarte uwagi, bo one od dziecka bawiły się z chłopcami, ogólnie lepiej dogadują się z mężczyznami i zupełnie nie chciałyby pracować w żeńskim zespole albo pod kierowniczką - kobietą. Gdyż w Zakonie Krańca Świata nie ma ani jednej dobrze napisanej i ważnej postaci kobiecej. Miriam jest skopana, poza nią pojawia się jeszcze wyidealizowane wspomnienie żony Larsa, jego dawna znajoma dziwka oraz żona jego kolegi mechanika. Jeszcze epizodycznie mamy jedną z Grabieżców, której nikt nie lubi. Wszyscy wpływowi mieszkańcy postapokaliptycznej Ziemi to mężczyźni, tak samo jak dwunastu samozwańczych bogów, Mistrzów Blasku. W całej powieści nie ma żadnej wzmianki o dyskryminacji kobiet, więc nie było żadnych przeszkód, by umieścić w niej kilka fajnych babek. Odkąd zaczęłam zwracać uwagę na takie dysproporcje, to potrafię sobie popsuć przez to przyjemność z czytania. Tak było też przy Mroczniejszym odcieniu magii.

Sporo tych zastrzeżeń się uzbierało, ale koniec końców Zakon Krańca Świata nie jest taki zły. Przedstawia ciekawą wizję postapokaliptycznego świata i ma całkiem sensownego głównego bohatera. Książkę oceniam na 3/5, po drugi tom sięgnę na pewno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz