piątek, 6 kwietnia 2018

8/2018 Rącze konie, Cormac McCarthy (Trylogia Pogranicza tom I)


Szesnastoletni John Grady Cole wyprowadza się z domu po śmierci dziadka i z dwoma kompanami wyrusza z rodzinnego Teksasu w stronę Meksyku. Co czeka młodych kowbojów na drugim brzegu Rio Grande, w tej dzikiej, bezkresnej i romantycznej krainie, w której za marzenia trzeba płacić krwią?... 
Rącze konie to hipnotyzująca opowieść o miłości, dojrzewaniu, utraconej niewinności, pierwszych męskich decyzjach i przyjaźni, z której trzeba zdać egzamin.
Opis z okładki książki. 
Sięgnęłam po tę powieść siłą rozpędu po bardzo dobrym Na południe od Brazos. Jeden western był świetny, to i może kolejny okaże się warty uwagi? Autora już znałam, tytuł też obił mi się o uszy, więc nie było to jakieś wielkie ryzyko. Rącze konie okazały się być tak świetne, że były pierwszą książką od bardzo dawna, przy której zasiedziałam się do późnej nocy. Podobały mi się nawet bardziej niż Na południe od Brazos, które przez wielu jest uważane za najlepszy western jaki kiedykolwiek powstał.

Pierwsza połowa książki ma dość spokojne tempo. Dwaj nastolatkowie uciekają z domu i kierują się w stronę Meksyku. Po drodze dołącza do nich trzeci chłopiec, który od razu wydaje się im  nieco podejrzany, ale postanawiają mu pomóc i przez jakiś czas podróżują razem. Jednak po meksykańskiej stronie granicy ich nowy znajomy pakuje się w kłopoty i ich drogi rozchodzą się. Dwaj przyjaciele jadą dalej, znajdują pracę na wielkim ranczu, zajmują się bydłem, ujeżdżają dzikie mustangi, po prostu żyją nieskomplikowanym życiem kowbojów. Główny bohater John zyskuje uznanie w oczach właściciela rancza, gdyż radzi sobie z końmi jak nikt, dodatkowo jeszcze zna się na ich hodowli. Chłopak ma widoki na dobrą karierę, zakochuje się w nim piękna córka szefa, a i jego przyjaciel jest zadowolony z życia w Meksyku. Jednak to byłoby zbyt piękne, więc w pewnym momencie wszystko się wali, kłopoty spowodowane przez ich dawnego towarzysza wracają do chłopaków ze zdwojoną siłą. I od tego miejsca nie było już dla mnie ratunku, musiałam dokończyć tę książkę, musiałam wiedzieć co będzie dalej.

Początkowy sielski i spokojny klimat książki zmienia się diametralnie. Robi się niebezpiecznie, mrocznie i dynamicznie. Autor oddał znakomicie dwa oblicza Meksyku: to przyjazne, gdzie przypadkowo spotkani ludzie dadzą ci kolację i uprzejmie wskażą dalszą drogę; oraz to brutalne, gdzie rządzi przemoc i zemsta, i lepiej nikomu nie podpaść i nie znajdować się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.


Dialogi w książce wyglądają jak poezja, ale w niczym to nie przeszkadza.

Językowo Rącze konie to najwyższa półka. Wyrazy uznania należą się również tłumaczowi, bo przekład jest piękny i całość czyta się bardzo płynnie. Na początku zdziwiła mnie forma zapisu dialogów stosowana przez McCarthy'ego, bo nigdzie dotąd się z nią nie spotkałam, ale przyzwyczaiłam się bardzo szybko i sądzę, że sprawdzają się w tej książce świetnie. Są zwięzłe i konkretne, zupełnie jak główny bohater, który jest bardzo dojrzały jak na swój wiek i nie lubi gadać bez potrzeby.


Przypisy z tłumaczeniami hiszpańskich zwrotów są spoko, ale dlaczego czasami odsyłały mnie prawie na początek książki? Przetłumaczenie tego samego słowa dwa razy sprawdziłoby się tu lepiej.

Nie jest to typowy western, akcja książki dzieje się w 1949 roku, czyli bardzo późno jak na ten gatunek literacki. Nie ma tu Indian ani napadów na bank, to prosta historia o chłopaku, który kocha konie i marzy o pracy na ranczu, ale jest za młody by przejąć rodzinne gospodarstwo, którego nie chcą prowadzić jego rodzice. John bierze więc konia i najlepszego przyjaciela i wyjeżdża zrealizować swoje marzenia. Niby tylko tyle, ale jaka to jest piękna historia...

Mogę polecić Rącze konie absolutnie każdemu. Książka nie jest za długa, za trudna ani nudna. To pierwszy tom trylogii, ale jest na tyle zamkniętą całością, że można ją czytać samodzielnie. Jeśli nie wiesz po jaką książkę sięgnąć, to śmiało możesz spróbować z tym wspaniałym westernem. Oceniam oczywiście na 5/5, i jest to najlepsza książka, jaką przeczytałam od początku roku. 


Po takiej książce aż chciałoby się mieć konia, tak te zwierzęta są pięknie opisane, a główny bohater nie wyobraża sobie bez nich życia. Ja mam tylko koty, ale staram się, żeby były bardziej pożyteczne, więc Anakin od teraz pracuje jako podpórka na książkę.

3 komentarze:

  1. Nie czytuję westernów. Nigdy mnie nie pociągał ten gatunek literacki. Skoro jednak ta książka jest dobra, jak będę chciała przeczytać coś z tego gatunku, to sięgnę po "Rącze konie".
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zupełnie nie mój klimat :/
    W ogóle straszna kicha z tymi przypisami, ja nie wiem, kto to wymyślił...
    I te dialogi też by mnie jakoś tak dezorientowały... Ale ja generalnie taka zdezorientowana ;D
    Pozdrawiam ciepło :)
    Niekulturalna Kasia

    OdpowiedzUsuń
  3. Autor budzi we mnie sprzeczne emocje. Z jednej strony jego książki są pisane w sposób przyjemny dla odbiorcy i zapadają w pamięć, z drugiej używa dużej ilości dialogów i stosunkowo prostego języka, co akurat dla mnie wielkim atutem nie jest.

    OdpowiedzUsuń