Ambasadoria to miasto sprzeczności położone na krańcach zbadanego wszechświata. Avice Benner Cho jest nawigatorką na statku podróżującym w wiecznym nurcie, morzu czasoprzestrzeni rozciągającym się pod dnem codziennej rzeczywistości. Po wielu latach powraca na swoją rodzinną planetę. Ludzie nie są tu jedyną inteligentną rasą, a Avice nawiązuje niewytłumaczalną więź z Gospodarzami – tajemniczymi istotami niezdolnymi do kłamstwa. Jedynie niewielka grupka genetycznie zmodyfikowanych Ambasadorów włada ich językiem, umożliwiając kontakt pomiędzy dwoma społecznościami. Jednak gdy na planetę przebywa nowy Ambasador, krucha równowaga zawisa na włosku. By zapobiec tragedii i nieuchronnej wojnie ras, Avice musi osobiście porozumieć się z Ariekenami, dobrze wiedząc, że to niemożliwe…
Opis z okładki książki.
To już trzecia książka tego autora, którą udało mi się przeczytać, i jak dotąd wszystkie były dobre, chociaż całkowicie się od siebie różniły. Miasto i miasto to poważna i skłaniająca do refleksji fantastyka połączona z powieścią detektywistyczną, Kraken to szalone urban fantasy dostarczające mnóstwo frajdy, a Ambasadoria jest kawałkiem dobrej hard sf z ciekawymi pomysłami dotyczącymi podróżowania w kosmosie i porozumiewania się pomiędzy różnymi gatunkami. To, co łączy te książki, to oryginalność i niesamowita wyobraźnia autora.
Teraz może pojawić się trochę spoilerów, bo bez nich ciężko byłoby mi napisać cokolwiek o tej powieści, ale postaram się je ograniczyć do niezbędnego minimum, żeby nie psuć wam przyjemności z czytania, jeśli się na to zdecydujecie. Zacznę może od samego miejsca akcji: Ambasadoria to (w większości) ludzkie miasto położone na planecie Obcych. Jest kolonią imperium Bremen. Znajduje się na obrzeżach poznanego świata, w miejscu pozornie pozbawionym znaczenia, ale będącym dobrą bazą wypadową w razie konieczności podjęcia misji badawczych w nieznane, dlatego też Bremen czuwa i nie chce wybicia się Ambasadorii na niepodległość. Miasto utrzymuje się głównie z wymiany handlowej z miejscowymi, którzy mają bajerancką, mega zaawansowaną biotechnologię, jest też ośrodkiem badań naukowych nad ich przedziwnym językiem. Porozumieć można się z nimi tylko wtedy, kiedy dwoje ludzi psychicznie blisko ze sobą związanych, wręcz mających wspólny umysł, przemówi jednocześnie - inaczej słyszą tylko bełkot, który w ogóle nie kojarzy im się z próbami komunikacji. Dlatego też w Ambasadorii hoduje się idealne klony, dodatkowo połączone ze sobą za pomocą technologii, które zostają Ambasadorami i prowadzą wszelkie rozmowy z Obcymi Ariekenami. Ambasadoria wydaje się być samowystarczalna i zaczyna olewać Bremen, co niezbyt podoba się metropolii i skutkuje przysłaniem nowego Ambasadora, który jest inny i swoimi specyficznymi właściwościami doprowadza do tragedii. Ogólnie autor poświęcił mnóstwo miejsca na rozważania o lingwistyce, i to tak szczegółowe, że czasami nie łapałam, o co dokładnie chodzi. Brawa za research, mały minus za przystępność.
Kolejnym ważnym elementem książki jest jej główna bohaterka, czyli Avice. W retrospekcjach poznajemy jej dzieciństwo i młodość, a potem towarzyszymy w ciężkich chwilach w czasach kryzysu. Jest całkiem zwyczajna, jako dziecko wzięła udział w językowej ceremonii Ariekenów, co dało jej pewne względy i szansę wyrwania się z rodzimej planety. Avice zostaje więc nawigatorem i spędza kilka lat na nawigowaniu statków kosmicznych w Nurcie. W międzyczasie poznaje mężczyznę, który jest lingwistą zafascynowanym językiem Ariekenów. Postanawiają pobrać się i wrócić do Ambasadorii, a potem zaczynają dziać się te wszystkie dziwne rzeczy. Na przykładzie przypadków z życia głównej bohaterki autor wyjaśnia czytelnikom kilka kwestii związanych z wykreowanym przez siebie uniwersum. Najciekawszy jest chyba Nurt, czyli coś w stylu podprzestrzeni umożliwiającej szybkie przemieszczanie się po Wszechświecie. Niestety opis jest dość mglisty i nie poznajemy szczegółowej mechaniki tego zjawiska. Biorąc pod uwagę, że Nurt jest pozostałością po dwóch poprzednich Wszechświatach, jest niebezpieczny, można z niego nie wyjść cało, a w najbardziej groźnych miejscach jakaś nieznana wszystkim rozumnym rasom cywilizacja poustawiała coś w rodzaju ostrzegawczych latarni morskich, czytałabym z wielką satysfakcją całą książkę poświęconą podróżom przez Nurt jakiegoś statku z fajną załogą. Ale niestety, Nurtu jest mało, za to lingwistyki nie brakuje. Druga rzecz, na którą chcę zwrócić uwagę, to szeroko rozumiana ludzka obyczajowość. Akcja Ambasadorii dzieje się w dalekiej przyszłości, tak dalekiej, że już niewielu pamięta, gdzie leży Ziemia, a liczenie czasu ziemskimi godzinami i latami uważane jest za przejaw niepotrzebnego ekscentryzmu, wszyscy normalni ludzie już dawno przerzucili się na standardowe kilogodziny. Można by przypuszczać, że przez tyle lat jakoś zmieniły się normy społeczne - i tak jest, ale te nowe, wymyślone przez autora, jakoś nieszczególnie do mnie przemówiły. W mieście Ambasadoria dzieci są niejako własnością państwa, ich wychowaniem zajmuje się specjalny ośrodek oraz tzw. rodzice zmianowi. Na pierwszy rzut oka oryginalne, ale skojarzyło mi się jakoś z państwowymi domami dziecka z ZSRR okresu stalinizmu :) Nie jest to powszechna praktyka, w większości Wszechświata potomstwem opiekują się biologiczni rodzice, więc żadna to innowacja. Podobnie rzecz ma się ze stosunkami damsko-męskimi: Avice zawarła ze swoim wybrankiem kontrakt małżeński, wspomniano też, że była w innych związkach małżeńskim z osobami obojga płci. Śluby i rozwody to i u nas nic dziwnego, może ich zawarcie wymaga trochę więcej zachodu, ale jeśli ktoś chciałby mieć w życiu wiele mężów/żon, to generalnie nic nie stoi na przeszkodzie. Bycie mężatką nie przeszkodziło Avice zostać kochanką jednego z Ambasadorów, więc i pod tym względem książka nie jest szczególnie odkrywcza, takie rzeczy zdarzały się od zawsze. I będą się zdarzać, więc może China Miéville poszedł tym tropem? Nie wiem, gdyż nie poświęcił sprawom życia codziennego i rodzinnego za wiele miejsca, za to o lingwistyce rozpisywał się na wiele stron.
Właściwie wszystko, o czym pisałam dotychczas, dzieje się w pierwszej połowie książki i w retrospekcjach. Druga część książki robi się mroczniejsza, poważniejsza, porusza problemy postępowania w czasie kryzysu, walki o władzę, oraz oczywiście lingwistyki. Autor chyba naprawdę zafiksował się na punkcie języka i komunikacji, gdyż cała powieść jest na nich oparta. I mi się to nawet podoba, byłam w stanie to kupić i się wciągnąć, ale niestety nie do końca. Brakowało mi wyjaśnienia niektórych spraw - jeśli w książce pojawia się zdanie typu: Próbowaliśmy uprawiać seks, ale oczywiście nic z tego nie wyszło, to jednak chciałabym dowiedzieć się, dlaczego było to tak oczywiste; zwłaszcza, że ta sama postać nie miała problemów z innymi partnerami. Jakaś niekompatybilność biologiczna? Nie mam pojęcia, autor już do tego nie wrócił. Dodatkowe 50 stron wyszłoby Ambasadorii na dobre (chociaż istnieje ryzyko, że te strony zostałyby zapełnione rozważaniami nad językiem). Ciężko było mi się wgryźć w świat przedstawiony, ze względu na często pojawiające się retrospekcje początkowo nie za bardzo wiadomo, o co chodzi, ale kiedy już się wkręciłam, to zrobiło się świetnie. Daję ocenę 4/5 i polecam wszystkim, którzy mają dość schematów w literaturze science fiction, chcą przeczytać coś naprawdę innego, no i nie boją się lingwistyki.
Właściwie wszystko, o czym pisałam dotychczas, dzieje się w pierwszej połowie książki i w retrospekcjach. Druga część książki robi się mroczniejsza, poważniejsza, porusza problemy postępowania w czasie kryzysu, walki o władzę, oraz oczywiście lingwistyki. Autor chyba naprawdę zafiksował się na punkcie języka i komunikacji, gdyż cała powieść jest na nich oparta. I mi się to nawet podoba, byłam w stanie to kupić i się wciągnąć, ale niestety nie do końca. Brakowało mi wyjaśnienia niektórych spraw - jeśli w książce pojawia się zdanie typu: Próbowaliśmy uprawiać seks, ale oczywiście nic z tego nie wyszło, to jednak chciałabym dowiedzieć się, dlaczego było to tak oczywiste; zwłaszcza, że ta sama postać nie miała problemów z innymi partnerami. Jakaś niekompatybilność biologiczna? Nie mam pojęcia, autor już do tego nie wrócił. Dodatkowe 50 stron wyszłoby Ambasadorii na dobre (chociaż istnieje ryzyko, że te strony zostałyby zapełnione rozważaniami nad językiem). Ciężko było mi się wgryźć w świat przedstawiony, ze względu na często pojawiające się retrospekcje początkowo nie za bardzo wiadomo, o co chodzi, ale kiedy już się wkręciłam, to zrobiło się świetnie. Daję ocenę 4/5 i polecam wszystkim, którzy mają dość schematów w literaturze science fiction, chcą przeczytać coś naprawdę innego, no i nie boją się lingwistyki.