Na rozległych terytoriach kontrolowanych przez Żelazny Syndykat Handlowy najcenniejszym towarem jest smocza krew. Spuszczana z trzymanych w niewoli lub odławianych w dziczy Czerwonych, Zielonych, Niebieskich i Czarnych, po przedestylowaniu służy do wytwarzania eliksirów dających niewiarygodną moc. Tych, którzy potrafią z niej korzystać, nazywa się Błogosławionymi.
Mało kto zna jednak prawdę: smocze rody słabną, a gdy wygasną całkowicie, wojna z sąsiednim Cesarstwem Corvuskim będzie nieunikniona. Ostatnią nadzieją Syndykatu są pogłoski o istnieniu innej rasy smoków, znacznie potężniejszej od pozostałych. Nieliczni wybrańcy losu udają się na jej poszukiwania.
Claydon Torcreek – drobny złodziejaszek i niezarejestrowany Błogosławiony – po wcieleniu do służby w Protektoracie zostaje wysłany w głąb dzikich, niezbadanych krain w poszukiwaniu stworzenia rodem z legend. Lizanne Lethridge – kobieta-szpieg i znakomita zabójczyni – podczas misji na terytorium wroga musi stawić czoło wielkiemu zagrożeniu. Podporucznik Corrick Hilemore służy na krążowniku Syndykatu, który w pogoni za okrutnymi rozbójnikami na odległych rubieżach napotyka inne, znacznie gorsze niebezpieczeństwo. Kiedy żywoty ludzi i państw spotykają się i przeplatają, a to, co znane, zderza się z nieznanym, wszyscy troje muszą dołożyć wszelkich starań, żeby powstrzymać nadciągającą wojnę, która w przeciwnym razie ich pochłonie.
Opis z okładki książki
Od jakiegoś czasu szukam nowej serii fantasy, która zawładnie moją wyobraźnią i będę mogła dołączyć ją do moich ulubionych. Miałam nadzieję, że może teraz się uda, ten tytuł i smok na okładce wyglądało zachęcajaco. Ale niestety, ta pozycja trochę mnie zawiodła.
Z Ogniem przebudzenia mam dwa podstawowe problemy. Pierwszy to świat i bohaterowie. Jest tu misz-masz XIX-sto wiecznego kolonializmu i korporacyjnego dzikiego kapitalizmu, czyli rzeczy, których szczerze nie znoszę. Nic dziwnego więc, że przez całą książkę kibicowałam smokom, żeby wszystkich spaliły i zeżarły. Bohaterowie też nie są jacyś nadzwyczajni. Jest super agentka korporacji, twarda kobieta, która nie cofnie się przed niczym, jest mój najmniej ulubiony typ postaci, czyli łotrzyk o złotym sercu, i oficer korporacyjnej floty. Ten ostatni jako tako da się lubić, bo wydaje się być uczciwym człowiekiem, który jednakże jako żołnierz musi wykonywać rozkazy. Jedna fajniejsza osoba to jednak zbyt mało, więc wciąż jestem #teamsmoki.
Drugi problem jest równie poważny, a jest nim zupełnie przeciętny i bezbarwny styl autora. Może to wina tłumaczki, może nie, nie wiem, nie czytałam oryginału. Książka jest gruba i pełna opisów, które teoretycznie powinny mnie zainteresować: są pojedynki, walki ze smokami, oblężenia, bitwy morskie. Wszystko to brzmi fajnie, ale niestety, nie jest. W trakcie akcji zdarzają się dziwne przeskoki, jakby autor ominął jakieś wydarzenia. Wykorzystywanie smoczej krwi daje supermoce, które są opisane dość przyzwoicie, ale czytałam lepsze rzeczy. Jeśli chodzi o militaria, to autor zna się na rzeczy, ale znowu, pod względem emocjonalnym jest to zaledwie przyzwoite i w żadnym miejscu mnie nie ruszyło. A pojedynek, cóż, on był po prostu słaby, tutaj naprawdę nie ma czego bronić.
No i w sumie mogę dodać trzeci problem, a będzie to brak oryginalności. Pomijając smoki i ich krew to stosunki społeczne, rozwój gospodarczy i militarny są mocno wzorowane na naszym XIX i początku XX wieku. Miałam też bardzo, ale to bardzo silne wrażenie, że Anthony Ryan przeczytał Drogę Królów Sandersona i pomyślał "O, ja też napiszę sobie taką książkę", tylko zabrakło mu wyobraźni. Może i ma warsztat i spójny pomysł na fabułę, ale to wszystko jest takie mechaniczne, jakby zostało stworzone przez algorytm, nie przez pisarza. O ewentualnej inspiracji Drogą Królów może też świadczyć jeden wątek, który pojawia się pod koniec i sugeruje, że to może być trochę science-fiction, nie czyste fantasy.
Mimo narzekań, przewracania oczami i marudzenia i tak przeczytam kolejne części, chociażby po to, żeby przekonać się, czy smokom uda się zeżreć wszystkich. Mam jednak przeczucie do czego to wszystko dąży, nie wydaje mi się więc, by autor mnie czymś zaskoczył. Oby nie było też zaskoczeń negatywnych, a jeśli styl się trochę poprawi, to będę już całkiem zadowolona. Jak na razie Ogień przebudzenia dostanie ode mnie 3/5, nie mogę dać nic więcej.
Miałam te same problemy. Dzięki za recenzję:)
OdpowiedzUsuńNie ciągnęło mnie do tego, ale może się słyszę - rzadko w fantasy mamy realia nowożytne, zatem chętnie zaryzykuję przygodę z panem Ryanem. Natomiast jak szukasz dobrej sagi fantasy to polecam "Koło Czasu" Jordana i "Pamięć, Smutek i Cierń" Williamsa. Raczej się nie zawiedziesz.
OdpowiedzUsuńPamięć, Smutek i Cierń czytałam, było spoko, trochę lepsze od Marchii Cienia tego samego autora. Koło Czasu - mam za sobą jeden tom i pomiędzy nami nie zaiskrzyło. Uważam, że ta książka jest o jakieś 200 stron za długa, za bardzo rozwleczona, dlatego też nie czytałam cyklu dalej.
UsuńNo tak, przyznaję, że nieco rozwleczone to jest. Taki już miał styl pan Jordan ;). Jak nie próbowałaś, to polecam też cykl Riftwar Raymonda Feista - strasznie rozdęty, ale mi się zasadniczo całość podobała. A pierwsza trylogia, cóż, moim zdaniem na naprawdę wysokim poziomie. Ale ciężko teraz to dorwać po normalnej cenie po polsku.
UsuńZ tymi cyklami fantasy tak to czasem bywa. Niby się widzi wady i zgrzyty, a i tak fabularny przymus do kolejnych tomów pcha.
OdpowiedzUsuń