środa, 14 lutego 2018

2/2018 Na południe od Brazos, Larry McMurty


Na południe od Brazos to wspaniała epicka opowieść o Dzikim Zachodzie, czyli - innymi słowy - western. W tej na poły humorystycznej, na poły nostalgicznej historii czytelnik znajdzie wiele skądinąd znajomych wątków, napotka dobrze znane miejsca i postaci: jest więc małe miasteczko, w którym kościół sąsiaduje z saloon-barem (i dzieli z owym przybytkiem pianino), są dzielni kowboje i legendarni (choć już emerytowani) Ochotnicy z Teksasu, meksykańscy bandyci, łowcy bizonów, spokojni osadnicy, okrutni Indianie. Spotykamy - rzecz jasna - słynnego rewolwerowca i ścigającego go szeryfa, a także damę lekkiego prowadzenia, przedmiot westchnień wszystkich teksańskich kowbojów. Towarzyszymy bohaterom powieści w wędrówce po szlaku ciągnącym się od granicy z Meksykiem po góry Montany, przeżywając wraz z nimi liczne barwne przygody w świecie, który - choć często tylko z pozoru zachował jasne podziały na dobro i zło, prawo i bezprawie - nadal przywołuje obraz Ameryki z dawnych, romantycznych czasów Dzikiego Zachodu.
Opis z okładki książki. 
Książka ta pojawiła się ostatnio na wielu blogach za sprawą nowego, pięknego wydania. Opinie były na tyle pozytywne i zachęcające, że i ja postanowiłam ją przeczytać. W mojej bibliotece było dostępne jedynie pierwsze polskie wydanie z 1991 roku. Podzielone na dwa tomy (zupełnie nie rozumiem dlaczego), w paskudnych białych okładkach z odstraszającymi pomarańczowymi grafikami. Tytuł i autor nic mi wcześniej nie mówiły, koloru pomarańczowego nienawidzę i uczciwie przyznaję, że bez blogowych rekomendacji nigdy bym po tę książkę nie sięgnęła. Przeczytałam jednak całość i absolutnie nie żałuję: jest świetna.

Na południe od Brazos to western. Ostatni raz westerny czytałam w wieku lat około dwunastu i były to wszystkie książki Karola Maya, które moja biblioteka miała na stanie. Po latach zorientowałam się, że był to literacki kicz, ale wtedy byłam wielką fanką opowieści o Winnetou. Jednak to zamiłowanie nie przełożyło się na innych autorów i do westernu już nie wracałam - przynajmniej w formie książkowej, bo filmy zdarzało mi się czasem obejrzeć. Na południe od Brazos zachęciło mnie jednak ponownie do tego gatunki i już przyniosłam sobie z biblioteki kolejny western.

Siłą tej książki są postaci - świetnie skonstruowane, pełne wad i zalet, no prawie jak żywi ludzie. Autor sprytnie uczynił głównych bohaterów Ochotnikami z Teksasu, a nie weteranami Konfederatów; czytelnikami będzie łatwiej sympatyzować z ludźmi, którzy bronili kobiet i dzieci przed Indianami i Meksykanami, niż z takimi, którzy walczyli w obronie niewolnictwa. Na pierwszy plan wysuwają się Woodrow Call i Augustus (Gus) McCrae, wieloletni przyjaciele. Ten pierwszy jest małomówny, bardzo pracowity, nie dla niego spokojne życie, bo najlepiej funkcjonuje w sytuacji zagrożenia. Drugi natomiast to towarzyski gaduła, lubiący sobie poleniuchować, nieco za bardzo cwany jak na mój gust. Na pozór zupełnie do siebie nie pasują, ale, o dziwo, dobrze się ze sobą dogadują. To właśnie oni prowadzą wielkie stado bydła na północ, a młodsi kowboje traktują ich jak mentorów i wzory do naśladowania. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie główna kobieca bohaterka, Lorena, bo zwykle nie lubię postaci prostytutek - są albo zbyt wulgarne, albo kreowane na święte. Lorena jest cudownie wyśrodkowana i realistyczna. Zajmuje się tym, czym się zajmuje, ale kiedy tylko przytrafiła jej się okazja na normalne życie, to od razu z niej skorzystała. Nie jest ani delikatną mimozą, ani przesadnie twardą babką, lecz dobrze napisaną kobietą. Moją ulubioną postacią jest jednak Newt - siedemnastolatek, który dopiero wkracza w dorosłość, ale wyraźnie widać, że jest przedstawicielem nowego, innego pokolenia, i w przyszłości świat zamieszkany przez takich jak on będzie wyglądał inaczej (a przynajmniej można mieć taką nadzieję).

Co do świata przedstawionego w powieści: oczywiście jest on wspaniale opisany, zaludniony interesującymi postaciami i całkiem zgodny z prawdą historyczną. Na tyle zgodny, że przy każdej wzmiance o wybitych bizonach albo głodujących Indianach trafiał mnie szlag. Niektórzy dopatrują się w tej książce nostalgii za starymi, dobrymi czasami, za romantycznymi wyobrażeniami Dzikiego Zachodu, ale ja bardzo cieszę się, że autor zdecydował się na pokazanie tych czasów takimi, jakie były naprawdę. A ja XIX wieku nie znoszę, brzydzą mnie ówcześni ludzie teoretycznie cywilizowani, którym wydawało się, że mogą bezkarnie podbijać i niszczyć, a słabszych wyrżnąć albo ośmieszyć i uciszyć. Na szczęście zachowanie będące wtedy normą w dzisiejszych czasach jest coraz rzadsze i coraz bardziej piętnowane (przynajmniej w naszym kręgu kulturowym).

Główną osią fabularną książki jest podróż z Teksasu do Montany, co samo w sobie jest już ciekawe - bo przecież w trakcie przeprawy z wielkim stadem bydła przez półdziki kraj na pewno coś pójdzie nie tak i nie raz będziemy martwić się o bohaterów. Do tego dochodzi jeszcze kilka wątków pobocznych: historia Jake'a, dawnego kumpla Calla i Gusa,i jego związku z Loreną; historia dawnej ukochanej Gusa, Klary, a także szeryfa July'ego, który ściga Jake'a za nieumyślne, ale jednak zabójstwo. Wszystkie wątki zgrabnie się ze sobą przeplatają i dążą do wspólnego finału.

Szczerze polecam Na południe od Brazos wszystkim, którzy lubią długie, powolnie rozkręcające się powieści pełne treści, a akcji już niekoniecznie. Tym, którzy lubią lektury zmuszające do refleksji. Ja jestem pod dużym wrażeniem i oceniam książkę na 5/5. Szkoda, że nie udało mi się jej przeczytać tak, jak należy: w kilku długich posiedzeniach do późnej nocy pod kocem i z rozgrzewającą herbatą w dłoni. Niestety remont, przeprowadzka i choroba mi to uniemożliwiły i dopadałam do książki w ciągu chwil wyrwanych z napiętego kalendarza. Na szczęście już niedługo będę mogła prawidłowo cieszyć się książkami w nowym mieszkaniu.


Na tylnej okładce książki można zobaczyć coś wyjątkowego - reklamę czeków banku Pekao. Czeki w ogóle nie przyjęły się w Polsce, zostały wyparte przez bardziej nowoczesne formy płatności, ale jak widać na powyższym zdjęciu, na początku lat 90. próbowano je rozpropagować.


Ja nigdy ich nie wołam - same przychodzą i układają się do zdjęcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz