wtorek, 1 grudnia 2020

20/2020 Sześć światów Hain, Ursula K. Le Guin


Książka ta jest zbiorem sześciu powieści, więc ciężko byłoby mi napisać na jej temat jedną wspólną recenzję. Postanowiłam więc poświęcić parę zdań każdej historii, a później całość podsumować. W tym krótkim wstępie nadmienię jeszcze, iż niektóre powieści czytałam wcześniej, więc mniej więcej wiem, czego mam się spodziewać po autorce, ale niektóre będą dla mnie zupełną nowością.

Świat Rocannona

Opowieść o badaczu uwięzionym na obcej planecie, który trafia na bazę wroga zagrażającego nie tylko Lidze Wszystkich Światów, która go tu przysłała, lecz również lokalnym rozumnym rasom, które wciąż pozostają na niskim poziomie technologicznym i nie mogą się same obronić. Czytając to miałam bardzo mocne skojarzenia z różnymi serialami z uniwersum Star Treka, a konkretnie z motywem nawiązywania pierwszego kontaktu zgodnie z zasadami Pierwszej Dyrektywy. Tutaj jednak akcja dzieje się wolniej, główny bohater może liczyć tylko na siebie i nowo poznanych lokalnych sojuszników, a jedyne, co może zrobić, to wezwać pomoc. Za to mocno skupiamy się na nim samym i przemianie, która w nim następuje pod wpływem traumatycznych wydarzeń. Bardzo lubię zagadnienie pierwszego kontaktu, więc Świat Rocannona całkiem mi się spodobał.

Planeta wygnania

To jedna z tych historii, które znałam już wcześniej, ale okazało się, że wcale tak dobrze jej nie pamiętam. To opowieść o ludziach, którzy setki lat temu założyli kolonię na słabo rozwiniętym świecie z surowym klimatem przypominającym ten z Westeros, ale z niejasnych przyczyn tracą kontakt z rodakami i są zdani tylko na siebie. Tu również unosi się duch Star Treka oraz melancholia, dużo melancholii. Dużą rolę gra tu historia miłosna, która absolutnie w niczym mi nie przeszkadzała, chociaż zwykle takie wątki mnie męczą. Na duży plus dwie ciekawe sprawy: zbliżający się wielkimi krokami gwałtowny koniec jednej cywilizacji przedstawiony niejako w kontrze do rozłożonego w czasie, lecz równie nieuchronnego wymierania innej cywilizacji. Na szczęście ten melancholijny klimat końca czasów zostaje przełamany całkiem optymistycznym zakończeniem, i za to duże brawa.

Miasto złudzeń

Mężczyzna budzi się w środku lasu i nie pamięta niczego ze swego życia. Okazuje się również, że ludzie, którzy mu pomogli, wyglądają całkiem podobnie, ale jednak inaczej, jakby należeli do innego gatunku... Tego nie znałam, a wielka szkoda, bo jest to bardzo dobra powieść. Idealnie nadawałaby się (jak zresztą wszystkie z tego zbioru) na miniserial. W tym przypadku trochę zmieniłabym chronologię i zaczęła od środka, wcześniejsze wydarzenia przedstawiając jako retrospekcje, których prawdziwości główny bohater nie byłby pewien. Bo właśnie na tym polega cała ta książka: co jest prawdą, co kłamstwem? Kto jest prawdziwym przyjacielem, a kto tylko udaje? Niestety fabuła jest poprowadzona w ten sposób, że ani przez chwilę nie miałam co do tego wątpliwości, więc chętnie bym to bardziej zagmatwała. A stawka jest duża - zła decyzja może oznaczać zagładę całej planety. Jedną z największych zalet Miasta złudzeń jest klimat: zaczyna się powoli, postapokaliptycznie, trochę smutno, a potem wydarzenia nabierają dużej, wręcz międzyplanetarnej skali. No i drugi plus za czytelne nawiązania do poprzedniej powieści, dzięki czemu ładnie widać, że to to samo uniwersum.

Lewa ręka ciemności

To moje trzecie spotkanie z tą książką, ale pierwszy raz miałam okazję czytać wstęp, którym opatrzyła ją autorka. Pisze w nim, czym jest, a czym - według niej oczywiście - nie jest science fiction. Można się z nią w tej kwestii zgadzać lub nie, ale trafnie nazwała pewne zjawisko, które i ja zauważyłam, lecz nie potrafiłam go zdefiniować. Według Le Guin (i, jak się okazało, mnie) science fiction powinno brać jakiś pomysł i opowiadać o nim tak, jakby to była prawda, normalna codzienność; nie zaś brać pomysł, rozwijać go, doprowadzać do ekstremum, a potem mówić: patrzcie, tak będzie wyglądać nasza przyszłość, wszyscy zginiemy marnie i nic dobrego nas nie czeka. Bo każdy pomysł, choćby początkowo dobry, podniesiony do potęgi i wyolbrzymiony ponad miarę, stanie się niszczycielskim koszmarem. I teraz już wiem, co tak bardzo nie podobało mi się w większości odcinków Black Mirror.

No ale zostawmy wstęp w spokoju, przejdźmy do właściwej treści. Początek jest podobny do pierwszej powieści tego zbioru: mamy tu wysłannika sojuszu planet o nazwie Ekumena, który namawia mieszkańców nieco dziwnej planety Gethen do przyłączenia się do wspólnoty. Ale różnice są, i to istotne: ten sojusz przypomina bardziej wczesną Unię Europejską niż NATO i skupia się bardziej na wymianie myśli i technologii, a nie na prowadzeniu wspólnej wojny. Rekrutacja do Ekumeny też jest bardziej skomplikowana niż: ok, to teraz jesteście z nami, budujemy tu bazę wojskową. Wysłannik musi przekonać lokalnych mieszkańców, że wspólne działanie im się opłaci, a członkostwo w Ekumenie nie będzie dla nich żadnym zagrożeniem. Ale co jeśli narody zamieszkujące nową planetę nie mówią jednym głosem i będą chciały wykorzystać wysłannika do walki politycznej?

Jest tu trochę polityki, co prawda uproszczonej do przepychanek pomiędzy dwoma krajami, ale ja i tak bardzo lubię tę tematykę i nie będę narzekać. Co więcej, autorka serwuje nam tu bardzo ładną analizę tego, jak za pomocą propagandy i dezinformacji rozbudzić w narodzie postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne. W sumie nie musimy o tym czytać, bo podobne rzeczy, może na mniejszą skalę, dzieją się w naszym kraju...

Sporo tu też filozofii, bo część mieszkańców Gethen praktykuje coś w rodzaju religii skupiającej się na przepowiadaniu przyszłości. I chociaż to przepowiadanie idzie Getheńczykom całkiem dobrze, to ich celem nie jest samo poznanie przyszłych wydarzeń, lecz nauka tego, jakich pytań lepiej nie stawiać. Na pewno czytelnicy bardziej uduchowieni ode mnie wyciągną z tego o wiele więcej, bo ja jestem bardzo przyziemna i tylko prześliznęłam się obok tematu.

Za to strasznie podobał mi się wątek przyjaźni pomiędzy wysłannikiem Ekumeny a lokalnym politykiem, który nagle popadł w niełaskę. Obie te postaci dzieli praktycznie wszystko, poczynając od kultury, w której się wychowały, do celu, który chcą osiągnąć. Wspólna podróż przez lodowiec zbliża je do siebie tak bardzo, jak tylko dwie dusze mogą być ze sobą. Może i te opisy podróży wydadzą się komuś nudne, ale dla mnie to najlepsze fragmenty całej książki.

Muszę jeszcze pochwalić autorkę za dbałość o szczegóły przy kreacji świata. Gethen jest planetą, którą pierwsi zwiadowcy Ekumeny nie bez powodów nazwali Zimą - trwa tu właśnie długa epoka lodowcowa. Plony nie są rewelacyjne, a temperatura nie zachęca do przebywania na zewnątrz, szczególnie w chłodniejszych porach roku. Te trudne warunki znajdują odbicie w kulturze: przy jedzeniu się nie rozmawia, bo jest ono ważniejsze niż wszystkie sprawy, o których można byłoby ewentualnie mówić. Nie prowadzi się też wojen na wielką skalę, bo sam klimat jest już wystarczająco zabójczy. Takie niby małe rzeczy, ale bardzo mnie cieszą.

Och, chyba zapomniałam jeszcze o jednej ważnej rzeczy... Wszyscy mieszkańcy Gethen są obupłciowi, więc w okresie aktywności seksualnej mogą przyjąć rolę zarówno kobiety, jak i mężczyzny. Przez większość czasu jednak pozostają "uśpieni", a w związku z tym oceniają się tak, jak i my powinniśmy robić: przede wszystkim i po pierwsze jako istoty ludzkie. I na tym pięknym feministycznym akcencie zakończę, gdyż ten fragment jest już strasznie długi, a zostały mi jeszcze dwie powieści.

Słowo las znaczy świat

Co się tu odwaliło, to ja nie wiem. Jak można po czymś tak świetnie zbalansowanym i niejednoznacznym jak Lewa ręka ciemności napisać taką propagandową, łopatologiczną szmirę... Nie wiem, aż mi się nie chce nawet najeżdżać na tę książkę. Wygląda na to, że autorka postanowiła tu przepracować wszystkie traumy, których amerykańskie społeczeństwo nabawiło się po wojnie w Wietnamie, jednocześnie traktując czytelników jak idiotów. Na mnie zadziałało to tak, że odłożyłam książkę na dwa tygodnie, żeby od tego odpocząć. Teraz nadszedł czas na ostatnią pozycję w tym zbiorze, i oby nie była tak samo skopana, jak ta.

Wydziedziczeni

Kilkaset stron, najdłuższa pozycja ze zbioru. I to w sumie dobrze, bo tematyka książki bardzo zyskuje na szczegółowo przedstawionym tle społeczno-politycznym. Podejmuje bowiem problematykę dwóch różnych ustrojów państwowych, nazwę je tu w uproszczeniu kapitalistycznym i anarchokomunistycznym. Całe szczęście, że autorka zachowała tu więcej powściągliwości niż w poprzedniej omawianej przeze mnie powieści. Oczywiście nie mamy żadnych wątpliwości, po której stronie leży tu serce Le Guin, ale nawet jej ulubiony ustrój ma swoje wady, i to takie z gatunku całkiem poważnych. Nie jest to więc tanie moralizatorstwo, tylko przedstawienie czytelnikowi pewnej problematyki i pozostawienie jej do samodzielnej oceny (aczkolwiek z wyraźnym wskazaniem na zwycięzcę). Coś takiego jest tu dla mnie całkowicie akceptowalne.

Poza starciem ideologii podobał mi się tu też motyw pracy naukowej, dość rzadko spotykany w fantastyce. Głównym bohaterem jest fizyk, który próbuje prowadzić badania i opublikować swoją przełomową teorię, ale napotyka na swojej drodze mnóstwo przeszkód. Przyznaję, bardzo chętnie przeczytałabym coś innego wykorzystującego ten wątek w dekoracjach fantasy czy science fiction, aż przypomniała mi się prześwietna Peanatema Neala Stephensona, która leży sobie na półce i czeka, aż przeczytam ją ponownie...

Podsumowując Sześć światów Hain krótko: ten zbiór zawiera jedną wybitną, dwie bardzo dobre, dwie dobre i jedną niefajną powieść, więc warto było go przeczytać; chociażby ze względu na Lewą rękę ciemności. Całościowo ocenię go na 4/5 i polecam, gdyż większość jest naprawdę wartościowa.

A tu na koniec wkleję jeszcze zdjęcie grafiki, jakimi są oddzielone od siebie poszczególne powieści. Sama książka jest gruba i trochę nieporęczna, ale zaskakująco lekka, do jej wydrukowania nie użyto papieru najlepszej jakości.

4 komentarze:

  1. >do jej wydrukowania nie użyto papieru najlepszej jakości<

    Bo polskie wydawca ma czytelnika za kretyna, który tego nie zauważy. Jeszcze powiedz, że to drukowali partacze z Moravia Books... Oglądałem niedawno w taniej księgarni (Tak Czytam) "Frankenstein w Bagdadzie" - nie kupiłem nawet za te parę groszy, bo co z tego, że twarda oprawa, jak papier parszywy i klejenie zamiast szycia - książka wygląda jakby za chwilę miała się rozlecieć. I oczywiście druk: Moravia.

    Tam musi być jakoś wybitnie tanio, bo polscy wydawcy skarżą się na poziom współpracy, ale drukują (np. Mag, Znak, Albatros). Jak mam brać książkę w twardej oprawie z Moravii, to wolę miękką okładkę.

    Opinia wydawnictwa Albatros o Moravii:
    >CPI Moravia Books to najgorsza drukarnia, z jaka kiedykolwiek wspolpracowalismy. Praca z nia to po prostu KOSZMAR!!!!!!<

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż sprawdziłam, ta konkretna pozycja wyszła z Białostockich Zakładów Drukarskich, co nie zmienia faktu, że jest raczej marnej jakości. Tak na moje oko najlepsze książki obecnie wydają Vesper i Powergraph, jak się je weźmie do ręki, to czuć wagę, a papier jest gruby i biały. I ta książka o historii Wiedźmina z Wydawnictwa Dolnośląskiego też zrobiła na mnie dobre wrażenie.

      Usuń
    2. Vesper chyba nawet lepiej od Powergraph, tyle że mało co mnie interesuje od tego wydawcy - horrory polskich debiutantów, albo klasyka horroru sprzed wieków, to nie dla mnie. Dotąd kupiłem sześć książek Vespera - Simmons "Terror", Lovecraft, Bielawski "Gałęziste" i "Ćma", Urbanowicz "Inkub" oraz McMurtry "Na południe od Brazos" (nota bene, mieli wydać cały cykl i coś głucho o kolejnych tomach).

      Usuń
  2. Harrah's Casino & Resort | MapYRO
    Harrah's 강릉 출장안마 Casino & Resort 광주 출장마사지 in Council Bluffs, 영주 출장샵 IA. 김제 출장마사지 99101 reviews. 1,814 traveler reviews, 19 reviews, and great deals for Harrah's Casino & 원주 출장샵 Resort.

    OdpowiedzUsuń