wtorek, 30 lipca 2019

15/2019 Mustaine, Dave Mustaine, Joe Layden


Dave Mustaine szczerze wyznaje, że nie raz sięgnął dna w swojej mrocznej i pokręconej, speedmetalowej wersji dickensowskiego życia. Dzieciństwo bez wspomnień, w biedzie? Zaliczone. Przemoc w rodzinie, problemy alkoholowe? Zaliczone. Religijny fanatyzm niszczący umysł (w tym przypadku skrajności świadków Jehowy oraz satanizm)? Zaliczone. Alkoholizm, uzależnienie od narkotyków, bezdomność? Zaliczone po trzykroć. Wypalenie zawodowe i niemoc artystyczna? Zaliczone. Odwyk? Zaliczone (siedemnaście razy). Doświadczenia na pograniczu życia i śmierci? To też zaliczone.
Opis z okładki książki.
Megadeth to mój ulubiony zespół z tak zwanej Wielkiej Czwórki trash metalu, więc jak mogłabym nie przeczytać autobiografii jego założyciela, Dave'a Mustaine'a?

Nie jest to książka o muzyce, więc jeżeli szukacie tu opisów poszczególnych albumów i porównań do stylu gry innych zespołów, to będziecie zawiedzeni. Tak, jak zapowiada tytuł: jest to historia jednego człowieka. A że Dave Mustaine jest cholernym egocentrykiem, to najczęściej pojawiają się tam słowa ja i mój odmieniane przez wszystkie przypadki.

Każdy ma w głowie pewien stereotyp dotyczący gwiazd rocka i w przypadku Mustaine'a jest on w stu procentach zgodny z prawdą. No, może nie zdemolował żadnego pokoju hotelowego (albo wstydził się o tym napisać), ale bynajmniej nie stronił od alkoholu, narkotyków i napalonych fanek. Mimo tego sprawował twarde rządy w zespole i nie miał oporów przed wyrzuceniem muzyka, który przesadzał z prochami czy też w inny sposób narażał jego ukochane Megadeth na straty.


Książka ma takie ładne ilustrowane wstępy do rozdziałów, ale coś jest nie tak z tym ozdobnym krojem pisma: nie ma w nim litery ź. Zamiast niej dali kropkę.
Oczywiście Dave Mustaine, jak wiele innych gwiazd, ma też historię wielu odwyków i powrotów do nałogu, a także ostatecznego przejrzenia na oczy i nawrócenia. W sumie gdyby Dave nie zaprzestał prowadzenia rozrywkowego trybu życia, to mógłby być już martwy. I tak dziwię się, że jego organizm tyle wytrzymał, ja zapewne nie przeżyłabym tak nawet miesiąca. W ogóle ja i Dave raczej nie zostalibyśmy przyjaciółmi. To człowiek ambitny, nerwowy, uparty i mówiący co tylko mu ślina na język przyniesie. Często bywało tak, że coś chlapnął, kogoś obraził, potem przepraszał, a później znów mówił to samo. I przede wszystkim ma ogromny kompleks Metalliki.

Bo Mustaine przez krótki czas był gitarzystą tego legendarnego zespołu, koncertował z nimi i brał udział w tworzeniu kilku piosenek. Można je znaleźć na pierwszych dwóch płytach Metalliki, jest tam wymieniony jako kompozytor. Został jednak wyrzucony z zespołu jeszcze przed nagraniem pierwszej płyty. Oficjalnym powodem były narkotyki, ale tak naprawdę zarówno Lars Urlich, jak i Dave Mustaine byli silnymi osobowościami z różnymi wizjami artystycznymi, a lider zespołu mógł być tylko jeden. Od tamtej pory Mustaine ma spory żal do Metalliki i robi wszystko, by być od nich lepszy. Czy mu się to udało - nie wiem, ale dzięki jego obsesji fani metalu dostali świetny zespół, jakim jest Megadeth.

Dave jest świadomy swojej obsesji i sam autoironicznie przyznaje, że Metallica prześladuje go przez całe życie i zapewne będzie to robić jeszcze po śmierci: Któregoś dnia gdy będą opuszczać moją trumnę do grobu i gdy zagrają mi coś ostatni raz (A Tout Le Monde byłoby idealne) - wtedy okaże się pewnie, że ktoś zostawił płytę Metalliki w odtwarzaczu.



A to moje płyty Megadeth - na razie tylko cztery, w przyszłości może będzie więcej.
Autobiografie to specyficzny gatunek - nigdy nie można im wierzyć w stu procentach. Ich autorzy mają tendencje do wybielania się i przemilczania niewygodnych faktów. Miałam to na uwadze podczas czytania. Jest to jednak książka, dzięki której można poczuć ten specyficzny klimat rockowej sceny lat 80., napisana z humorem i bez zadęcia. Oczekiwałam przyjemnej w odbiorze historii o jednym z moich ulubionych  zespołów i jego charyzmatycznym liderze i właśnie coś takiego dostałam. Dobrą robotę robi tu duża ilość zdjęć, czarno-białych i kolorowych. Może całość mogłaby być odrobinę dłuższa, ale to nie zarzut, jedynie spostrzeżenie. Daję 4/5 i serdecznie polecam fanom ciężkich brzmień. 


I na koniec moja ulubiona piosenka: Symphony of Destruction 

2 komentarze: