środa, 30 września 2015

9/2015 "Kroniki królobójcy" (cykl) Patrick Rothfuss - recenzja



"Kroniki królobójcy", czyli jak sknocić coś, co mogło być świetną sagą fantasy. Pierwszy tom oceniam wysoko. Główny bohater, Kvothe, to genialny dzieciak pochodzący z wybitnie utalentowanej rodziny wędrownych artstów. W młodym wieku zostaje osierocony - jego rodzina zostaje zamordowana przez owiane złą sławą mityczne stworzenia. Kvothe oczywiście postanawia dowiedzieć się o mordercach jak nawięcej a potem się zemścić. Przez jakiś czas mieszka na ulicy, potem zostaje studentem uniwersytetu - co jest niezwykłe zważywszy jego młody wiek. Chłopak jest wszechstronnie utalentowany, więc nauka idzie mu gładko. Ze szczególnym zapałem studiuje magię. Rozwija też swój talent muzyczny. Zdobywa oddanych przyjaciół i zawziętych wrogów. Wszystko jest ok, czyta się dobrze, historia wciąga, czytelnik chce bliżej poznać świat. Zatem co mogło pójść nie tak?

Według mnie Patrick Rothfuss poległ na wątku miłosnym. Wikła swojego bohatera (w wieku wczesno nastolatkowym, +/- 14 lat, nie pamiętam dokładnie) w romans z trochę starszą kobietą, obdarzoną pięknym głosem i talentem muzycznym. Dziwnym trafem wybranka Kvothego jest też luksusową prostytutką, która boi się zaangazować w prawdziwy związek. Poza tym woli swojego bardzo tajemniczego mecenasa, który tłucze ją dla zabawy i obiecuje wielką karierę artystyczną od naszego "idealnego" bohatera. Kvothe oczywiście przedstawiony został jako ten, który mógłby mieć każdą kobietę, ale pożąda jedynej, która niezbyt go chce. Ale to jeszcze nic. Podczas jednej ze swoich przygód Kvothe zupełnym przypadkiem spotyka magiczną istotę znaną z tego, że porywa mężczyzn i uprawia z nimi seks aż umrą z wycieńczenia - coś w stylu sukkuba, tylko inaczej nazwane. Stworzenie to zabiera Kvothego do swojego magicznego świata w wiadomym celu. Oczywiście naszemu bohaterowi udaje sie przełamać urok, zostaje jednak w magicznym świecie i uczy się od swojej porywaczki sztuki miłości nieznanej zwykłym śmiertelnikom. Och, wspominałam już, że w momencie porwania nasz mały Kvothe był prawiczkiem? Widocznie żadna ze zwykłych śmiertelniczek nie była wystarczająco dobra by stać się jego pierwszą dziewczyną...

A teraz bardziej serio: Kvothe jest od początku przedstawiany jako cudowne dziecko, mały geniusz. Nie dziwi więc, że potrafi: śpiewać, grać na instrumentach, grać na scenie, wykonywać sztuczki akrobatyczne; zna się na medycynie, magii, rzemiośle; na uniwersytecie uczył się równiez historii i jeszcze paru rzeczy. Zna dobre maniery i umie zachować się na szlacheckich dworach. Owiera zamki wytrychem, Poznał i opanował bardzo skuteczną sztukę walki tajemniczego ludu. Dobrze, w to potrafię uwierzyć, takiego Kvothego kupuję. Ale mistrz seksu? I to jeszcze wyszkolony przez jakieś magiczne stworzenie? Z tym autor popłynął za daleko, a Kvothe stracił moją sympatię.

Żeby nie kończyć tym pesymistycznym akcentem wspomnę jeszcze o jednej sprawie, która mi się w książkach podobała: prowadzenie narracji. Kvothego poznajemy jako dorosłego już mężczyznę, który ukrywa się gdzieś w małej wiosce na uboczu. Pod przybranym imieniem prowadzi karczmę. Jego postać jest owiana legendą, a wsród ludu krążą prawdziwe i fałszywe historie o jego bohaterskich wyczynach. Jego spokój rujnuje przybycie skryby, który pragnie spisać prawdziwą historię jego życia. Zdemaskowany Kvothe godzi się. W ten sposób akcja dzieje się w dwóch płaszczyznach czasowych jednocześnie i ten zabieg naprawdę mi się spodobał. Przeczytałam pierwsze dwa tomy "Kronik królobójcy". Niestety autor skutecznie zniechęcił mnie do dalszej lektury.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz