Dobra wiadomość jest taka, że ludzkość potrafi już podróżować między gwiazdami. Zła jest taka, że możliwych do zamieszkania planet jest mało, a obcych ras, które chcą o nie walczyć, bardzo dużo. Własnie dlatego z dala od naszego globu od dziesięcioleci toczy się krwawa, brutalna i bezwzględna wojna.
Ziemia to zaścianek kosmosu. Większość zasobów naturalnych należy do Sił Obronnych Kolonii. Wszyscy wiedzą, że po osiągnięciu wieku emerytalnego można się zaciągnąć do SOK-u. Armia nie chce młodych ludzi; zależy jej na osobach posiadających kilkudziesięcioletnie doświadczenie. Opuścisz Ziemię i już nigdy na nią nie wrócisz. Odsłużysz dwa lata na froncie. Jeśli przeżyjesz, dostaniesz na własność piękne gospodarstwo w jednej z ciężko wywalczonych kolonii.
John Perry zgadza się na te warunki. Nie wie jednak, czego się spodziewać. Okrucieństwo wojny, w której będzie musiał wziąć udział wiele lat świetlnych od Ziemi, dalece przekroczy jego wyobrażenia. To, czym stanie się on sam, okaże się jeszcze bardziej zaskakujące.
Opis fabuły z okładki książki.
Byłam ciekawa tej książki, więc nie pozwoliłam jej za długo stać na półce. Być może moje oczekiwania były trochę za duże, ale muszę to przyznać: trochę się zawiodłam.
"Wojna starego człowieka" była ostatnio chwalona na wielu blogach. Głównie za pomysł, i ja też muszę przyznać, że główne założenia powieści są świetne. Rekrutujemy staruszków, którzy nie mają już nic do stracenia, za pomocą nowoczesnej technologii zamieniają ich w superżołnierzy i wysyłają na front. To (oraz różne inne poboczne wątki) bardzo mi się podobało. Widzicie już mnóstwo możliwości na wykorzystanie tej idei? Niestety autorowi przy pisaniu coś poszło trochę nie tak...
Po pierwsze: wcale nie czuć, że bohaterowie mają już za sobą jedno przeżyte życie. Niby to staruszkowie, ale po wcieleniu do wojska zachowują się jak przeciętni rekruci w każdej innej książce czy filmie o żołnierzach. Coś, co miało odróżniać tę powieść od innych, jest właściwie niezauważalne. Myślę, że autorowi zabrakło tu kunsztu pisarskiego. W sumie jest to jego debiut, więc można mieć nadzieję, że kolejne części (gdyż jest to cykl) będą pod tym względem bardziej udane.
Drugą ważną sprawą, która w "Wojnie starego człowieka" kuleje, jest sama konstrukcja powieści. Wstęp, czyli opis całej procedury wstąpienia Johna Perry'ego do wojska zajmuje około połowy książki - jak dla mnie jest to o wiele za dużo. Potem mamy dość krótki trening, kilka różnych misji porozdzielanych przeskokami w czasie i najlepszy według mnie moment: finałowa misja i towarzyszące jej wydarzenia. Cała fabuła jest poszatkowana i mało spójna, nie stanowi zamkniętej całości. To pierwszy tom cyklu i, niestety, jest to bardzo widoczne. Autor rozpoczął kilka ważnych wątków i specjalnie ich nie zamknął, żeby zainteresowany czytelnik sięgnął po kolejną część. Średnio lubię takie zabiegi, dla mnie idealny cykl to taki, w którym każdy tom to zamknięta historia i da się je czytać osobno.
Pomimo tych wszystkich wad "Wojna starego człowieka" jest ciekawa i wciągająca. Została napisana prostym językiem. Ja czytałam ja "na dwa razy", ale spokojnie da się to zrobić w ciągu jednego wieczoru. Moja ocena to 3/5, ale chcę przeczytać dalszy ciąg i przekonać się, czy będzie on lepiej napisany. Jednak jeśli szukacie dobrej space opery, to bardziej polecam takie książki jak "Przebudzenie Lewiatana", "Niebiańskie pastwiska" czy choćby cykl Roberta J. Szmidta.
Ja czytałam tę książkę kilka lat temu, przed tym bumem związanym ze wznowionym wydaniem, a więc i bez tych wszystkich pochlebnych recenzji (no dobra, mój tata twierdził, że jest fajna), a mimo to nie poczułam się zachwycona. Głównym powodem jest to, o czym piszesz: nie widać tego doświadczenia. Większość rekrutów zachowuje się gorzej niż przeciętny gówniarz zapisujący się do wojska "dla funu i szpanu". No i John ma za dużo szczęścia.
OdpowiedzUsuń